poniedziałek, 6 października 2014

Studenckie życie

Cóż... Zaczęły się studia, problemy związane z życiem w akademiku... Krótko mówiąc dużego pożytku blogowego ze mnie jak na razie nie będzie.
Pozdrawiam... i do przeczytania :)

sobota, 23 sierpnia 2014

Jak oczekując egzaminu trafiłam na teleturniej


Właściwie planowałam opisać niezwykłe właściwości magicznego mydła z Mydlarni u Franciszka, ale zanim zebrałam się do napisania czegokolwiek, zostały mi tylko dwa dni do egzaminu praktycznego, więc uznałam, że zaczekam i jednak opiszę egzamin... Lenistwo wzięło górę i w efekcie zamiast wziąć się za pisanie w dniu egzaminu, piszę teraz.
Do miasta egzaminacyjnego dotarłam w jak najgorszym humorze - zdenerwowana egzaminem i zirytowana koniecznością jego zdawania. Niejaką pociechę stanowił fakt spotkania na miejscu kolegi z liceum, który zawsze przynosił mi szczęście na wszelakich testach. Nie wiedzieć czemu pomyślałam, że tym razem po prostu musi przynieść mi pecha.
W końcu wybiła ta straszna godzina i z głośnika, tak jak poprzednio, rozległ się głos wzywający nieszczęśników umówionych na egzamin praktyczny do poczekalni. Tym razem byłam w czołówce. Hmm... Nie, wróć. Było nas raptem pięć osób, w takiej sytuacji nie sposób nazwać jakiejkolwiek pozycji czołówką.
Po wejściu do poczekalni zauważyłam, że z przygnębionej piątki zrobiła się nieszczęśliwa dziesiątka. Cóż... Nie napawało to zbytnim optymizmem, albowiem poprzedni egzamin praktyczny miał się odbyć jakieś pół godziny przed tym moim. Usiadłam przy brzegu stołu i, powodowana mikserem uczuć, w skład których wchodziły m. in. zabobonny lęk, złość i nuda, zaczęłam wróżyć sobie wynik z egzaminatorów. 
Już wcześniej uznałam, że nie mam się czego bać, jeżeli trafi mi się osobnik o sympatycznym wyglądzie, a jeśli będzie to nie facet, a kobieta, to zdam na 100%. Jeśli przytrafiłby mi się gbur, tudzież osobnik przy kości, marny mój los. Wróżenie odbywało się poprzez klasyfikowanie wchodzących jako określone typy, podliczanie, ilu należy do której kategorii i wyciąganie z tych liczb właściwych wniosków.
Kobieta była jedna, wyszła zanim wyczytano moje nazwisko, tym samym oddaliła się wizja bezproblemowego zdania. Przyglądałam się pozostałym wychodzącym. Kilku wzbudziło moją sympatię i żałowałam, że mi się nie przytrafili. Trafił się też jeden gbur i jeden osobnik przy kości. Z tych spostrzeżeń wyliczyłam sobie, że zdanie przeze mnie egzaminu jest raczej prawdopodobne. Chociaż niekonieczne... Miałam wielką nadzieję, że magiczna zdolność kolegi do przynoszenia mi szczęścia zadziała i tym razem.
Tak sobie wesoło rozmyślając czekałam minut piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć... I całe zdenerwowanie i strach ustąpiły miejsca irytacji. Dlaczego to tak długo trwa?!
Gdy po ponad pół godzinie oczekiwania wreszcie doczekałam się na egzaminatora, czułam się już wewnętrznie całkowicie spokojna. Jak się później okazało, czuć spokój nie oznacza być spokojnym.
Egzamin praktyczny zaczyna się niczym wstęp do teleturnieju, które to wrażenie potęgują przypięte w pojeździe kamerka i ekraniki. Prowadzący, w tej roli egzaminator, przedstawia się i oświadcza, że właśnie bierzesz udział w loterii o nazwie "Egzamin praktyczny na prawo jazdy kategorii B". Następnie sprawdza twoją tożsamość porównując cię z zupełnie niepodobnym do ciebie zdjęciem w dowodzie, każe ci się przedstawić, zupełnie jakby nie miał u góry na karcie egzaminacyjnej twojego nazwiska ani nie oglądał twojego dowodu, a potem następuje słynny nieśmieszny żart, w tym wypadku brzmiący: "Czy zna pani/pan i rozumie zasady przeprowadzania egzaminu?". Nie miałam pojęcia, o jakich zasadach mówi, ale na wszelki wypadek powiedziałam, że owszem, rozumiem. Wówczas prowadzący oświadczył, że dobrze i w takim razie przechodzimy do rundy pierwszej, czynności kontrolno-obsługowych.
W pewnym momencie myślałam, że na tym zakończy się mój egzamin, za żadne skarby świata nie chciały mi się włączyć światła. Na szczęście jednak problem rozwiązał się przy odrobinie twórczego myślenia.
Dotarłam więc do rundy drugiej - placu manewrowego. Egzaminator podjechał samochodem na kopertę, z której zaczynało się łuk i oświadczył, że mam przygotować się do jazdy i powiedzieć, kiedy skończę. To było coś znajomego, więc się ucieszyłam. Poradziłam sobie z upartym fotelem i z satysfakcją stwierdziłam, że lusterka są elektryczne, dokładnie tak, jak to za pomocą szczekania przepowiedział mój pies.
Łuk, mimo obaw, wyszedł na tyle znośnie, że został zaliczony, ruszanie pod górkę wyjątkowo wyszło mi całkiem nieźle i rozpoczęła się runda trzecia - jazda miejska.
Szczęście najwyraźniej działało: nie natrafiłam na żadnego rowerzystę, piesi, najwyraźniej wiedzeni szóstym zmysłem, pochowali się w domach, a na rondzie nie było zwykłego tłoku. Ku mojemu zdziwieniu udało mi się zaparkować prosto, fachowo zawróciłam wykorzystując do tego bramę, nie zderzyłam się czołowo z samochodem dostawczym i tylko ruszenie z drugiego biegu mnie zmartwiło. Zaraz po tym niedopuszczalnym przewinieniu zauważyłam, że egzaminator wybiera drogę z powrotem do WORDu. Pozbyłam się złudzeń. Najwyraźniej kolega mimo mych nadziei przyniósł mi pecha. Jako, że nadzieja umiera ostatnia tliła się we mnie myśl, że mi się może wydaje i to nie jest droga do WORDu, ale fakty zawsze były niepodważalne, a faktem było, że stanęłam przed koniecznością wjechania w bramę, z której pół godziny wcześniej wyruszyłam.
Egzaminator oświadczył, że zdałam.
Uszczęśliwiona obeszłam budynek dookoła, podśpiewując, ku powszechnej zgrozie ludności obdarzonej tzw. dobrym gustem muzycznym We are the champions na przemian z Fabulous

Teraz pozostaje już tylko użerać się z urzędnikami w Powiecie...

piątek, 8 sierpnia 2014

W pół drogi do sukcesu


Nadszedł wreszcie ten smutny dzień, który wytargowałam sobie w okienku WORDu jako dzień pierwszego egzaminu teoretycznego.
Zasadniczą kwestią, która nie dawała mi spokoju była niemożność odnalezienia sali egzaminacyjnej. W części gmachu mi dostępnej nigdzie nie mogłam natrafić na odpowiednie drzwi, do dalszej dostępu wzbraniał bardzo ponury osobnik, prawdopodobnie ochroniarz. Niespokojnie siedziałam w hallu, gdy głos z głośnika oznajmił, że zaprasza na egzamin teoretyczny o godzinie XX.XX.
Na ten dźwięk z foteli poderwała się rzesza zdenerwowanych ludzi i popędziła do wspomnianego wcześniej ponurego osobnika. Osobnik do dalszej części budynku wpuszczał pojedynczo, konfiskując uprzednio dowód osobisty w celu potwierdzenia tożsamości. Znajdowałam się gdzieś w środku tłumu, toteż na miejsce przeznaczenia dotarłam śladem innych nieszczęśników. Czekaliśmy jeszcze 5 minut pod salą egzaminacyjną, która nawiasem mówiąc dała się odnaleźć bez większych problemów, aż nagle drzwi stanęły otworem.
Procedura jest bardzo prosta. Wchodzimy, torebki/plecaki/kurtki/różne inne rzeczy zostawiamy na stole w końcu sali, po czym z dowodem osobistym w dłoni czekamy, aż osoba nadzorująca egzamin wyczyta nasze nazwisko. Wówczas poddajemy się identyfikacji i uzyskujemy informację, które stanowisko zajmujemy. Ja otrzymałam szczęśliwą szóstkę, mój licealny numer z dziennika.
Co najbardziej mi się podobało to fakt, że zamiast okropnego, prostokątnego przyrządu z przyciskami jak na zdjęciu na górze, na stanowisku zastałam starą, dobra w pełni mi znaną myszkę. Okazało się także, że ekran jest dotykowy. To również mi się podobało, dopóki nie odkryłam, że drżenie rąk uniemożliwia mi celowanie w przyciski. Czas na decyzję, w jaki sposób rozwiązywać test, mieliśmy podczas testu próbnego, który trwał 7 pytań. Postanowiłam posłużyć się myszką.
Interfejs był bardzo podobny do tego, do którego przywykłam podczas zmagań z testami z płyty, więc czułam się niemal jak przy własnym laptopie. Pomijając wielkość ekranu i jego dziwny kąt nachylenia.
Już pierwsze pytanie przypadło mi do gustu. Było proste, nieskomplikowane i oczywiste. Zachęcona, nie czekałam na upływ czasu i przeszłam do kolejnego.
Mniej więcej w ten sposób rozwiązałam wszystkie pytania egzaminacyjne, dłuższą chwilę zastanawiając się jedynie nad dokumentem niezbędnym do prowadzenia zarejestrowanego za granicą pojazdu, którego nie jest się właścicielem. Wbrew oczekiwaniom nie były okropne, wręcz przeciwnie, wszystkie albo podobne, albo żywcem wzięte z mojej płyty (polecam, bo bardzo przydatna ;] ):


Z niecierpliwością czekałam, aż upłynie to 40 sekund przeznaczonych na odpowiedź w ostatnim pytaniu. Jakoś nie miałam odwagi wcisnąć "Zakończ egzamin"...
Okazało się, że zakończyłam egzamin jak nieodrodna córka własnych rodziców - w pięć minut, z wynikiem pozytywnym.

sobota, 26 lipca 2014

Misja Sama i Froda - Historia Prawdziwa

Skoro przyjęto mnie na studia, nadszedł czas, aby pozbyć się zbędnego balastu przeszłości w postaci zeszytów i książek z liceum i gimnazjum. W jednym z podręczników od angielskiego natknęłam się na pewną historyjkę obrazkową. Mieliśmy wówczas wyjątkowo nudną nauczycielkę, która potrafiła uśpić ucznia samym spojrzeniem, tak więc nie należy się dziwić, iż zamiast uważać na lekcji wolałam zająć się tworzeniem komiksu...
Bez powiększenia raczej się nie obejdzie, ale nie da się już niestety ustawić większego rozmiaru. Z góry przepraszam za ewentualne błędy, na pół-śpiąco trudno jest myśleć o gramatyce :)


czwartek, 17 lipca 2014

Akcja rekrutacja


Dziś miało nastąpić ogłoszenie wyników I tury rekrutacji na moje studia. Ze zrozumiałych zatem względów od rana okupowałam komputer.
Okupację rozpoczęłam niemal od razu po przebudzeniu, ok. 8.10, a zakończyła się ona równie szybko, co zaczęła. Czekał mnie tego dnia rodzinny wyjazd na zakupy, który z przyczyn niezbadanych przesunięty został na 9.00.
W czasie tejże rekordowo krótkiej okupacji udało mi się zdobyć kilka istotnych informacji: ogłoszenie, kto został przyjęty, odbywa się poprzez publikację na stronie uczelni listy, a nie po Bożemu, poprzez wyświetlenie informacji na profilu potencjalnego studenta; publikacja listy nastąpić ma do godziny 15.00; gdyby ktoś nie posiadał internetu, lista wisi także gdzieś w gmachu uczelni.
Od razu skojarzyło mi się to z moim liceum. Wszelakie listy: pierwszych klas, fakultetów, grup na język angielski/ francuski/niemiecki/rosyjski, rozpiska kto w której sali zdaje maturę, zawsze wywieszone były na drzwiach wejściowych. Wyjątki stanowiły listy z grupami na W-F - tych szukać należało w pokoju nauczycieli tego przedmiotu (przy czym nigdy w historii nie zdarzyło się, by któryś z uczniów wpadł na ten pomysł sam) oraz lista zastępstw wywieszana regularnie na tabliczce korkowej koło męskiego WC. Wielką osobliwością były również listy wpłat na ksero wiszące na ścianie w pokoju Pana Ksero (osobnika obsługującego wspomniane urządzenie, którego imienia nikt nigdy nie poznał) w tłustych latach szkoły, przypięte zapewne po wewnętrznej stronie drzwi szafki pani z sekretariatu w latach chudych. Listy wszelakich składek na oczy widywała jedynie pani z sekretariatu.
Średnio pół roku zajmowało wywiedzenie się, gdzie czego szukać należy.
Do domu dotarłam przed 13. Metoda sprawdzania co 20 minut, czy tajemnicze osobistości odpowiedzialne za publikacje listy przyjętych na studia nie zlitowały się przypadkiem wydała mi się od pierwszej chwili nader właściwa. Tajemnicze osobistości, ochrzczone przeze mnie mianem pań z dziekanatu, nie litowały się przez bardzo długi okres czasu odbierając mi całkowicie apetyt.
W chwili, gdy kompletnie już puściłam wodze fantazji i zaczęłam wymyślać niestworzone historie o tym, jak to paniom z dziekanatu popsuł się ekspres do kawy, parę osób męczyło się nad jego naprawieniem, po czym wszyscy obecni w budynku pielgrzymką wyruszyli ku punktowi obsługi klienta w jakimś markecie, z którego ów ekspres pochodził i dlatego nie opublikowano jeszcze listy... nagle wrócił mi apetyt.
Od razu zinterpretowałam ten znak właściwie, w związku z czym po spożyciu kanapki dopadłam komputera. Mój organizm się nie mylił - czekała już na mnie lista.
Kilka sekund później okazało się, że wbrew wszelkim obawom przyjęto mnie na studia, z resztą z całkiem przyzwoitą liczbą punktów dającą mi miejsce w pierwszej dziesiątce na moim kierunku :D

PS. Gif pochodzi z filmu "Kogel-mogel" ;)

środa, 9 lipca 2014

The Hyundai Story


Już mi się troszeczkę znudziło opisywanie moich kursowych perypetii, dlatego też wzmianki na ten temat pojawiają się ostatnio dość sporadycznie, jednakże dzisiejsza przygoda w pełni zasługuje na upamiętnienie na łamach bloga...
Tak się dziwnie składa, że moja szkoła jazdy znajduje się w jednym mieście, natomiast egzamin zdajemy w drugim, przy czym przez pierwsze paręnaście godzin jeździ się w tym pierwszym mieście. W sobotę zostało mi udzielone pozwolenie na wyjazd do miasta egzaminacyjnego w związku z czym w poniedziałek odbyłam tam pierwszą wyprawę. Wyprawy te z powodów ekonomicznych odbywamy po dwie osoby jeżdżąc na zmianę (jedna 2 godziny, zmiana, druga dwie godziny), akurat trafiłam na koleżankę z wykładów.
Z jakichś nie do końca zrozumiałych dla mnie przyczyn podczas jazd natknąć można się na dwa gatunki samochodów: nissana micrę (zwanego dalej Mikierką) oraz hyundai'a niewiemjakiego (zwanego dalej Hyundai'em). Jakkolwiek Mikierki bym nie lubiła, muszę przyznać, że jazda nim w charakterze pasażera z tylnego siedzenia jest nie do wytrzymania, głównie za sprawą idiotycznego zagłówka, który producenci przewidzieli chyba dla karłów. Siedząc prosto odczuwałam go gdzieś w okolicy łopatek. Może nie stanowiłoby to takiej niewygody gdyby nie fakt, że koleżanka z wykładów rusza przeraźliwym zrywem, co powoduje natychmiastowe wygięcie szyi w tył pod kątem bardzo zbliżonym do 90 stopni. Po prostu urwanie karku.
Aby uniknąć kolejnych bolesnych szarpnięć podczas jej zrywów postanowiłam za wszelką cenę usadowić się tak, aby zagłówek znajdował się tam, gdzie powinien. W rezultacie znalazłam się w nie tyle niewygodnej, co nader oryginalnej pozycji pół skulonej z kolanami na poziomie żuchwy. Po jakimś czasie udało mi się trochę przekonfigurować, czego efektem była całkiem komfortowa pozycja półleżąca mająca tę zaletę, że przy odsuniętych szybach z przodu pojazdu i lekko uchylonej własnej szybie w ogóle nie odczuwało się braku klimatyzacji. Bardzo przydatne przy 32 stopniach w cieniu.
Wątpliwą atrakcją poniedziałkowego wypadu był starszawy lump spacerujący po rondzie jednocześnie na ukos i pod prąd.
Dziś wypadła druga wyprawa egzaminacyjna. Tym razem przytrafił mi się Hyundai. W dalszym ciągu nie mogę się nadziwić, jakim cudem taki czołg daje się tak łatwo i przyjemnie prowadzić. Wszystko w nim reaguje na najlżejszy ruch, co nawiasem stanowi jego jedyną wadę, ponieważ przy redukcji biegu z piątki do czwórki łatwo można się przerzucić i trafić w dwójkę, ale na ogół jest jednak zaletą. Przyjemności jazdy w żadem sposób nie zmniejszył tabun wyprzedzających mnie z częstotliwością 6/min pojazdów...
Pozwolę sobie stwierdzić, że w mieście egzaminacyjnym szło mi całkiem nieźle. Nauczyłam się parkować, 5 razy zmieniać bieg na parusetmetrowym odcinku jezdni, szóstym zmysłem wyczuwać wpadających na jezdnię niczym ślepe torpedy pieszych, a także łutem szczęścia trafiać na wsteczny bieg.
Po zamianie okazało się, że twórcy Hyundai'a w przeciwieństwie do twórców Mikierki zagłówki na tylnym siedzeniu przewidzieli dla osób normalnych rozmiarów. Bardzo zadowolona z życia rozsiadłam się niczym królowa angielska.
Niedługo przed wyjazdem z miasta egzaminacyjnego trafiliśmy na jakiś podejrzany zjazd. Ulica była całkiem szeroka, niejednokierunkowa, a jej podejrzaność polegała na tym, że oprócz nas nie było na niej żywego ducha. Paręset metrów później wiedzieliśmy już, dlaczego.
Otóż jadąc tą ulicą trafiliśmy w sam środek robót drogowych, między koparkę, a poważnie rozharataną nawierzchnię. Nie było wyjścia innego, niż zawrócenie. Nagle ni stąd, ni zowąd wrąbaliśmy się w coś. Owo coś sprawiło, że przód samochodu znalazł się wyżej niż tył, przez co nabrałam przekonania, że stoimy jednym kołem w wielkiej dziurze, co, biorąc pod uwagę stan drogi przed nami, nie było takie oderwane od rzeczywistości. Rozmiar dziury wydał mi się jeszcze większy, gdy po kilku zrywach wyszło na jaw, ze Hyundai w żaden sposób nie jest w stanie ruszyć się choćby o centymetr. Wówczas przed maską wyrósł mężczyzna, który sympatycznym głosem poinformował nas, że w życiu z tego nie zjedziemy, względnie pourywamy zderzaki (czy tam inne części samochodu). Wzbudziło to moje zainteresowanie, ponieważ zjeżdżanie bynajmniej się z dziurą nie kojarzyło. Instruktor spróbował zjechać z tajemniczego cosia osobiście po czym uznał, że istotnie jest to mało wykonalne. Osobnik sprzed maski zawołał kolegów i w mniej więcej pięciu słowach objaśnił plan uwolnienia Hyundai'a. Zostałam grzecznie wyproszona z pojazdu, po czym inny sympatyczny osobnik wręczył mi rower do potrzymania. Przy wspólnym wysiłku sześciu (możliwe, że siedmiu) osób udało się podnieść samochód i odepchnąć go w tył. Zerknęłam ciekawie na tajemniczy obiekt unieruchamiający wcześniej pojazd. Był to fragment najzwyklejszego w świecie krawężnika. Najzwyklejszego, jeśli pominąć rozmiar.
Rower naturalnie zwróciłam, nie jestem kleptomanką.
Dalsza droga minęła już bez niespodzianek. Wróciliśmy, uciekł mi bus, wyrzuciłam na ladę w sklepie połowę zawartości torebki, żeby znaleźć portfel... Zwyczajny dzień.
Jedyną niezwykłość stanowił fakt, że mimo aktywnie działającej klimatyzacji w busie było z pięć stopni cieplej, niż na zewnątrz.

PS. Gif pochodzi z filmu "Skradziona kolekcja" :)

sobota, 28 czerwca 2014

Asgard się przytula

O wynikach matury powiem tylko tyle, że nic mnie tak w życiu nie zaskoczyło. Wynik, który spodziewałam się uzyskać z biologii, mam z chemii; wynik, którego spodziewałam się po chemii, mam z biologii; matematyka i angielski poszły nieco lepiej, niż się spodziewałam, za to rezultat z polskiego przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
Przez jazdy na placu manewrowym ciągle boli mnie lewa noga (pół sprzęgło), a koszmarne skurcze łydek będące wynikiem przebycia stanowczo zbyt długiego dystansu w niewygodnych butach odbierają mi chęć do życia. Do życia - ale nie do tworzenia.
Jakiś czas temu wspominałam, że moje zainteresowania mają charakter okresowy, a uzależnione są od pór roku tudzież miesięcy. Jest czerwiec, a więc zainteresowanie fantastyką splata się z zainteresowaniem wszelakimi mitologiami, co zmusiło mnie do przeczytania po raz kolejny serii "Sekrety Nieśmiertelnego Nicholasa Flamela" oraz przebrnięcia przez wszystkie tomy "Percy'ego Jacksona i Bogów Olimpijskich". Może niezbyt ambitna lektura, ale w niwelowaniu głodu spragnionej fantastyki i mitów duszy okazała się nad wyraz skuteczna. No i zdobycie jej nie wymagało wyprawy do biblioteki, co biorąc pod uwagę moje lenistwo, jest bardzo cenną zaletą.
W moje obecne zainteresowania, jak się okazało, doskonale wpasował się również "Thor: Mroczny Świat", który to film tata pożyczył ostatnio od kolegi. Ogólnie przed wszystkim, co związane z tym młotowładnym skandynawskim bóstwem broniłam się rękami i nogami, przy czym żywa niechęć, jaką je obdarzałam, była niczym nieuzasadniona. Tym razem jednak wyjątkowo zamiast opuścić pokój zaraz po rozpoczęciu seansu, zostałam w swoim fotelu...
Obecność w historii mrocznych elfów wydała mi się na tyle niepoważna, rozmowa ojca z adoptowanym synem mroczna i odpychająca, a widok wielkiego, majestatycznego boga mówiącego do tłumu "Zatkało kakao?" absurdalny, że z wielkim zainteresowaniem czekałam na rozwój tego niecodziennego widowiska.
Widowisko mnie nie zawiodło, rozwinęło się znakomicie. Przypadło mi do gustu do tego stopnia, że sięgnęłam po DVD z pierwszą częścią filmu, uprzednio wzgardzoną. Ta spodobała mi się jeszcze bardziej i już nie było odwrotu: musiałam stworzyć parodię. Nieszczególnie miałam pomysł na cokolwiek, co można byłoby opisać, ale tu w sukurs przyszła mi Telewizja Polska emitując reklamę czekolady.
Tym sposobem "Thor: Mroczny Świat" padł ofiarą mojej kreatywności... Choć to, co w rezultacie powstało należałoby raczej nazwać parodią reklamy Milki. Tytuł posta jest zarazem tytułem owego czegoś, a powstał po przetworzeniu oryginalnego tytułu reklamy, który brzmi: "Moje miasto się przytula". 
Chyba powinnam z góry przeprosić za to, co za chwilę zobaczycie...


poniedziałek, 23 czerwca 2014

W jaki sposób rzeczywistość płata figle


Uprzedzam wszelkie pytania: nie, aż tak się nie rozbijam. Chodzi mi głównie o prędkość, albowiem przyzwyczajam się do jazdy 50 km/h, która przestała już stanowić dla mnie prędkość kosmiczną, jednakże nadal wydaje mi się co najmniej rajdowa. Szczególnie na zakrętach...
Za sobą mam już trzy godziny praktyki, zdążyłam w tym czasie uwierzyć w moje wrodzone zdolności do kierowania pojazdem mechanicznym, zwątpić w nie i znów uwierzyć.
Dzisiejsza lekcja minęła mi pod znakiem krawężnika. Z uwagi na nieuzasadnioną obawę, iż wjadę w końcu na sąsiedni pas staram się trzymać jak najbliżej prawej strony, co od czasu do czasu prowadzi do zetknięcia z tą irytująca wypukłością oddzielającą chodnik od jezdni. Chwilowo najgorsze ze wszystkiego jest ruszanie pod górkę. Co dziwne, trudność sprawia mi nie sam manewr, lecz rozpoznanie, że na takiej górce się znalazłam, które to rozpoznanie dokonuje się u mnie najczęściej wtedy, gdy samochód po zatrzymaniu z tajemniczych przyczyn zaczyna jechać do tyłu... Nie ma problemu, gdy górka jest stroma, taką łatwo mi dostrzec, gorzej natomiast, że drogi w moim mieście na ogół wznoszą się irytująco łagodnie, co bardzo utrudnia sprawę...
Najczarniejszą minutę tego dnia przeżyłam już pod koniec jazdy, gdy na skrzyżowaniu skręcałam w lewo, a jakiś ślepy tudzież zwyczajnie głupi osobnik w ostatniej chwili uparł się skręcać (w dodatku bez włączania kierunkowskazu) i zajechał mi drogę. Na szczęście obyło się bez stłuczki.
Troszeczkę zdenerwowana dotarłam pod budynek ośrodka szkoleniowego i kulejąc nieco na prawą nogę udałam się na przystanek. Dwadzieścia minut później bus, którym jechałam zatrzymał się na zakręcie, by zabrać spóźnionych pasażerów. Z ciekawości zerknęłam. Oceniłam, że stojąca w drzwiach dwójka wygląda mi poniekąd jak para. Dziewczyna, nawiasem mówiąc najbrzydsza, jaką w życiu widziałam, miała całkiem fajną torbę i pomyślałam, że właśnie coś takiego przydałoby mi się na zakupy. Chwilę później "para" ulokowała się na siedzeniu obok mnie i wtedy na jaw wyszły dwie rzeczy. Primo, to wcale nie była para. Secundo, to wcale nie była dziewczyna...

PS. Filmik na górze to wzbogacony o Hymn Ligi Mistrzów fragment pochodzący z filmu RED 2, który nawiasem mówiąc, bardzo polecam - świetna komedia ;)

sobota, 14 czerwca 2014

Pierwsza Prędkość Kosmiczna



Ostatni wykład miał miejsce dwa dni temu. Naturalną koleją rzeczy po teorii przyszedł czas na praktykę.
Właściwie spodziewałam się placu manewrowego... Wróć. Jakiegokolwiek placu, na którym miałabym możliwość zapoznania się z tą przeklętą maszyną. Ostatni raz bawiłam się przyrządami umieszczonymi w pobliżu fotela kierowcy w wieku dwóch lat, gdy tata nieopatrznie zostawił otwarty samochód. Ostatecznie od tego czasu mogłam parę rzeczy zapomnieć...
Resztki cichej nadziei zgasił instruktor, uprzejmym gestem wskazując, bym zajęła miejsce za kierownicą pojazdu stojącego sobie spokojnie na ulicy, przy której mieści się budynek ośrodka szkoleniowego. Nie było najmniejszych szans, by znaleźć się na placu nie przejechawszy wcześniej sporej odległości zupełnie normalnymi, miejskimi drogami.
Samego fotela dopadłam z nijakim entuzjazmem. Ustawienie go jako tako prawidłowo zajęło chwilę czasu, chłopak mający jazdy przede mną był wysoki jak topola, a ja jestem osobą raczej nikczemnej postury. Lusterka były zdecydowanie najprostsze. Po paru minutach wykładu przyjęłam do wiadomości istnienie trzech pedałów, wajchy do kierunkowskazów, drążka od skrzyni biegów, a także dziwnego ustrojstwa wskazującego jakieś obroty. Ostatnią rzeczą, jaką zgodziłam się zapamiętać była konieczność naciskania odpowiednich pedałów w odpowiedniej kolejności w określonych sytuacjach. Wyposażona w taką oto wiedzę w końcu odpaliłam silnik i bez niepożądanych komplikacji ruszyłam...
Cóż to była za prędkość! Drzewa, budynki, jezdnia - wszystko przesuwało się w szaleńczym tempie i natychmiast znikało... Przerażona tą nową, dziwną sytuacją zaczęłam poważnie zastanawiać się nad użyciem hamulca, kiedy to instruktor wysunął uwagę, że należałoby dodać gazu. To już był szczyt wszystkiego! Przy takiej kosmicznej prędkości gazu dodawać!... Gdy ostatnie zdanie wypowiedziałam w formie pytania retorycznego, instruktor z niemałym rozbawieniem poinformował mnie, że 20 km/h jeszcze prędkością kosmiczną nie jest. Podana wartość uspokoiła mnie na tyle, że postanowiłam jednak nieco przyspieszyć.
Zdecydowanie najgorsze było pierwsze dziesięć minut. Nie potrafiłam ocenić w jaki sposób samochód zareaguje na moje działania, innymi słowy nie potrafiłam go "wyczuć". Później naturalnie szło już lepiej, choć skłamałabym mówiąc, że tylko. Jazda prosto przestała stanowić jakąkolwiek trudność, gorzej z zakrętami - pod sam koniec byłam bliska wpakowania pojazdu na chodnik. Szczęściem udało się tego uniknąć. Po jakichś dwudziestu minutach poczułam się całkiem pewnie, toteż resztę drogi przejechałam balansując między 40 i 60 km/h. Kierunkowskazów nie myliłam, wrzucanie biegów też w pewnym zakresie udało mi się opanować. Jedyne, czego nie udało mi się pojąć, to hamowanie. A raczej zatrzymywanie się bez gaśnięcia silnika. Cóż. Mam jeszcze 29 godzin do wyjeżdżenia, może w tym czasie uda mi się ową umiejętność pozyskać...

środa, 4 czerwca 2014

Profil Konkretnego Kierowcy



Wczoraj rozpoczęłam kurs prawa jazdy. Jest to dziwne o tyle, że starania w tym kierunku prowadziłam już od zeszłego tygodnia... Ach, ta biurokracja.
Szczerze przyznam, że nie wiem, nie orientuję się jak to było w poprzednich latach, jednakże ze słów instruktora wynika, iż PKK jest zjawiskiem absolutnie nowym, o którym mało kto z przybyłych się zapisać ma jakiekolwiek wyobrażenie. Rozwinięcie owego uroczego skrótu brzmi Profil Kandydata na Kierowcę, czego rzecz jasna nie wiedziałam ani ja, ani moja mama, kiedy rozszyfrowywałyśmy znaczenie ostatniego K, podczas którego to szyfrowania narodził się ten "konkretny" w tytule posta.
Cała zabawa z PKK polega na tym, że aby móc zapisać się na kurs należy nawiedzić coś takiego, jak Gmach Powiatu, przy czym oficjalna nazwa brzmi chyba Starostwo Powiatowe. Tam w Wydziale Komunikacji dowiadujemy się, iż jest nam potrzebne zdjęcie jak do dowodu, zaświadczenie/orzeczenie/cośtam lekarskie (przy czym najbezpieczniej od razu dowiedzieć się, który lekarz posiada odpowiednie uprawnienia)  i druczek wniosku.
Najmniejszy problem stanowiło zdobycie druczku, który spokojniutko sobie leżał na blacie długiego stołu w tym samym pomieszczeniu, gdzie kuriozum w postaci sympatycznej urzędniczki poinformowało mnie o powyższych wymogach. Drugi najmniejszy problem w założeniu stanowić miało zdobycie zdjęcia, dowód w końcu wyrabiałam nie tak dawno i parę odbitek gdzieś się jeszcze poniewierało. Jak się okazało, ich odnalezienie nastręczyło olbrzymich trudności, zmusiło mnie do całkowitego rozbabrania zawartości biurka, dwóch półek i szuflady oraz zrobienia generalnego porządku w służącym za składzik rozmaitych rupieci barku. Wszystko na nic, albowiem zdjęć i tak nigdzie nie było. Na zakończenie tego pandemonium do pokoju weszła mama i ku pognębieniu mojej spostrzegawczości podniosła kopertę z odbitkami z wierzchu sterty listów, jedynej z dawien dawna uporządkowanej rzeczy w obrębie barku. Cóż... Sprawdza się stwierdzenie, że człowiek nigdy nie dostrzega tego, czego nie spodziewa się zobaczyć. Spodziewałam się bowiem, iż zdjęcia będą się znajdowały nie w kopercie, a w mniej więcej takim opakowaniu:


Wizyta u lekarza była kłopotliwa jedynie z tego względu, że lekarka mimo podeszłego wieku najwyraźniej zachowała doskonały słuch, więc zamiast drzeć się jak inne wiekowe damy mówiła nad wyraz cicho i trudno było mi stwierdzić, czego właściwie ode mnie chce. Okazjonalne pytania były intrygujące, szczególnie spokoju nie daje mi tajemniczy związek tatuażu z prowadzeniem pojazdu mechanicznego. Gdyby ktoś przypadkiem wiedział co ma jedno do drugiego, bardzo proszę o napisanie tego w komentarzu.
Po zdobyciu wymaganych fantów i wypełnieniu druczku przyszła kolej na ponowne odwiedziny sympatycznej urzędniczki z Wydziału Komunikacji, przy czym na miejscu okazało się, iż tym razem był to sympatyczny urzędnik. Po przezwyciężeniu fanaberii komputera oraz interesantki z niewiadomych przyczyn starającej się załatwić tam sprawy spadkowe, wydał mi wreszcie ten upiorny świstek.
Czwartek i piątek, a także cały weekend spędziłam na multimedialnych robotach zleconych, w związku z czym wyjazd w celu zapisania się na kurs planowałam na poniedziałek. Z uwagi na okropną pogodę przełożony został na wtorek.
Cała trudność polegała na odnalezieniu "tego pana od kursu", którego uporczywie nigdzie nie było, a w końcu objawił się w zupełnie innym miejscu, niż miał być. Wyszło bardzo przyzwoicie, ponieważ zapis zajął na tyle niewiele czasu, że mogłam od razu dołączyć do grupy, która właśnie miała pierwszy wykład. Grupa była wówczas niewielka, dziewczyna farbowana na czarno, której personaliów nie udało mi się zapamiętać oraz chłopak, o którym zapamiętałam trochę więcej, albowiem jest posiadaczem imienia, które zawsze trwale zapada mi w pamięć. Obecnie jest nas tam cztery istoty.
W tematach poruszanych na zajęciach mniej więcej się orientuję, pierwszeństwo na krzyżówkach dzięki gimbazjalnej edukacji określam co prawda po chwili namysłu, jednak prawidłowo... Nie zmienia to jednak faktu, iż w gąszczu przepisów drogowych czuję się mniej więcej tak, jak panowie z obrazka na samej górze...

sobota, 24 maja 2014

Prawie jak Pascal

Jakiś czas temu postanowiłam spróbować swych sił w dziedzinie wypieków, do czego ewidentnie przyczyniła się nuda oraz przekonanie, że babcine geny zapewniające zdolności w tym kierunku wreszcie powinny się u mnie objawić. Postanowienie zaowocowało wynalezieniem w czeluściach internetu całkiem dorzecznie wyglądającego przepisu ( link ), który natychmiast postanowiłam wypróbować.
Nigdy tego nie robiłam, a po tym zdarzeniu szczególnie nie zamierzam nabijać się z osób, których każda próba wcielenia w życie przepisu kulinarnego kończy się katastrofą. Niby nie ma nic łatwiejszego, niż podążać za cudzymi wskazówkami... Niby. W rzeczywistości natomiast bywa rozmaicie. Zwłaszcza wtedy, gdy kucharza najdzie niebezpieczna ochota na unowocześnianie owych wskazówek. Cała bowiem późniejsza "awaria" swe korzenie miała prawdopodobnie w mojej inwencji twórczej i lekkim niedbalstwie.
Problemy zaczęły się mniej więcej w momencie, kiedy nie byłam w stanie rozmieszać kulachy, która powstała po próbie "połączenia składników przesianych i masy jajecznej". Przy tym, co znajdowało się w misce, nawet beton wydawał mi się wówczas dość płynną masą. W celu ucywilizowania podejrzanej konsystencji ciasta dodałam sporo więcej mleka. Nie przyszło mi tylko do głowy, że roztopione masło również spowodować może rozrzedzenie ciasta... 
Gdy ciasto znajdowało się już bezpiecznie w papilotkach (a zmieszczenie go w 12 tychże cudach było nie lada wyzwaniem) okazało się, że nijak nie mogę wstawić go do piekarnika, jako że rozchodził się z niego (piekarnika) dziwny zapach spalenizny. Naturalnie przywołał on domowników, w których asyście udało się odkryć, iż winny zapachu jest fragment zapiekanki, który ukrył się w jednej ze szczelin z tyłu. Tymczasem nadmiar ciasta zaczął torować sobie drogę do wolności, czego naturalnie nikt jeszcze nie zauważył. Usunięcie przypalonych resztek i ponowne nagrzanie piekarnika zajęło dość czasu, by rzuciło mi się w oczy większe niż zwykle (czytaj: większe niż podczas pieczenia muffinów Dra Oetkera) rozciągnięcie papilotek. Poczułam się lekko zaniepokojona, lecz bez dalszych przemyśleń wstawiłam blachę do piekarnika.
Przy tym, co później się w nim rozgrywało, nawet spektakularne zatonięcie Titanica to marność.
Szczęście jednak, iż ekspansja ciasta nie wyszła poza brzegi blachy. Cztery muffiny uratowały się w całkiem niezłym stanie, trzy, ponieważ przypadkiem użyłam do nich podwójnych papilotek, jedna, ponieważ znajdowała się w centrum blachy i zawierała najmniej ciasta, więc gdy pozostałe już się rozlały, ona nie miała na to szans.
Fakt faktem, uratowane muffiny smakowały na tyle dobrze, że postanowiłam spróbować swych sił po raz drugi. Tym razem bez nadmiaru któregokolwiek ze składników. 

Nauczona doświadczeniem wprowadziłam jednak innowacje, mianowicie:

~ uznałam, iż ilość ciasta jest wystarczająca do upieczenia nie 12, a 16 muffinów
~ na każdego muffina przypadały dwie papilotki złączone w jedną
~ z nakładaniem ciasta do papilotek poczekałam, aż piekarnik będzie nagrzany

Z efektu mych kucharskich poczynań tym razem jestem w pełni zadowolona. Muffiny ładnie wyrosły, a żaden z nich się nie rozlał. Przepis polecam, muffiny wychodzą dokładnie takie, jak na swoim blogu opisuje autorka przepisu :)



środa, 21 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Siódmy

Przed polskim nie denerwowałam się w ogóle, co biorąc pod uwagę poziom stresu podczas poprzednich matur stanowiło dość duże, by nie rzec ogromne zaskoczenie. Na miejsce oczywiście przybyłam zbyt wcześnie, w rezultacie przez czterdzieści minut czytałam "Dumę i Uprzedzenie", początkowo w przejściu między halą sportową, a budynkiem szkoły, później przed salą egzaminacyjną. Zmiana lokalizacji nie wyszła mi na dobre, przed salą na wyniki swego przemówienia czatował kolega, który chodził i wzdychał, chodził i wzdychał, chodził i wzdychał... I czynił to tak głośno, że w kółko czytałam to samo zdanie. W dodatku przez to jego wzdychanie zaczęłam się stresować.
Jedno spojrzenie na komisję utwierdziło mnie w przekonaniu, że zbyt dobrze nie będzie. Wystartowałam niefortunnie, a więc wyjściem na korytarz po dowód, którego naturalnie zapomniała wziąć ze sobą. Parę zająknięć zaliczyłam, jednak do końca w miarę szczęśliwie dobrnęłam. Pytania skomplikowane nie były, dwa na interpretację cytatu, jedno o genezę tytułu. Mimo to straciłam gdzieś w trakcie dwa punkty zdając tym samym maturę ustną z całkiem mnie satysfakcjonującym wynikiem 90%. Przyszło mi na myśl, że jednak lepiej rozmawiało mi się wczoraj po angielsku, niż dziś po polsku.
Na zakończenie cytat z przemówienia mojej przyjaciółki: "Nie wahali się oddać życia, mimo iż byli świadomi, że przypłacą to śmiercią".

Tym oto żmudnym sposobem potwór maturalny został pokonany. Mam nadzieję, że na zawsze, a nie tylko do przyszłego roku, albo sierpnia...


wtorek, 20 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Piąty i Szósty

Na temat chemii za wiele do powiedzenia nie miałam i nie mam, toteż zdecydowałam się na połączenie jej z ustnym angielskim, aby nie okazało się, że post zawiera trzy zdania.
Tym, co zaskoczyło mnie najbardziej była kosmiczna liczba zadań - 39. Absolutny rekord wśród arkuszy z CKE. Podobno część maturzystów nie wyrobiła się w czasie. Mnie na szczęście udało się wybrnąć... Choć i tak na maxa szans nie mam. Za to tli się we mnie iskierka nadziei, że jakiś przyzwoity wynik jednak osiągnę. Zadebiutował gal, moja przyjaciółka pomstowała całkowitą nieobecność chromu, zaś brak redoksów zbulwersował większą część społeczności.
Przed ustnym angielskim stresowałam się chyba bardziej, niż przed pozostałymi maturami razem wziętymi. Zawsze czułam się pewniej na sprawdzianach, niż podczas odpowiedzi. Miałam czas do namysłu, a jeśli zadanie stanowiło dla mnie problem, mogłam je pominąć i wrócić do niego później. A może chodziło tylko o czas na zaplanowanie wypowiedzi... Nie jestem osobą spontaniczną i nie lubię działać bez sprecyzowanego planu. Plan sprawia, że czuję się pewnie i bezpiecznie. Nienawidzę iść na żywioł, a przecież na tym polega ta nieszczęsna ustna matura stworzona prawdopodobnie jedynie ku udręce uczniów.
Tyle dobrego, że nie byłam sama w tej godzinie kaźni. Towarzyszyła mi koleżanka z klasy, wyglądająca na jeszcze bardziej zestresowaną, co oczywiście od razu poprawiło moje samopoczucie. Naturalnie szybko wyszło na jaw, że żadna z nas nie jest w stanie sobie przypomnieć podstawowych zwrotów, toteż powtórki językowej zaniechałyśmy całkowicie. Zdecydowanie największy problem stanowiła kwestia wejścia. Proszą, nie proszą, odezwać się po polsku, czy po angielsku, po angielsku chyba lepiej, dobre wrażenie, brać torebkę, chyba można, na ustnym przecież nie ściągniesz, a może jednak...? Problem nadbagażu rozwiązałam obarczając koleżankę torbą i przydługim parasolem. Parę minut później (zdecydowanie za mało!) okazało się, że do sali prosi osoba, która zdawała przed nami i właśnie "odebrała wyniki", tj. zapoznała się z werdyktem komisji. Weszłam do sali i złamałam konwencję, ponieważ zamiast starać się zrobić dobre wrażenie skupiłam się na tym, jakie komisja na mnie wrażenie wywiera. Oceniłam, że pozytywne i po formalności dotyczącej dowodu wylosowałam sobie zestaw tortur. Moim szczęśliwym numerem okazała się liczba 47, w której ukrywał się znaleziony w niejasnych okolicznościach kot, kobieta po zakupach świątecznych oraz lokal na przyjęcie urodzinowe. Podczas gry wstępnej przyznałam, że irytują mnie moi znajomi, cieszy mnie kupowanie książek, nie pójdę do wojska z powodu słabej kondycji i obawy przed krwią, a moi sąsiedzi to cudowni ludzie. Jak następnie ustaliliśmy z komisją,  wspomniany wcześniej kot znaleziony został w pobliżu warzywniaka, blisko ulicy, był mały, czarny i nie "scratch". Po podchwytliwym pytaniu, czy nie jestem uczulona na koty ("To nie prawda, jestem uczulona na psy") przeszłam do opisu obrazka. Marzenie! Kobieta w różowym sweterku siedzi na kanapie, w rękach trzyma torby z zakupami, w tle choinka, z drugiej strony kominek. Chciałam powiedzieć, że kobieta wygląda "sad", ale ze zdenerwowania wyszło mi "fat"... Pytania do obrazka nieszczególnie mi się podobały, głównie dlatego, że cały czas nie mogłam sobie przypomnieć, jak u licha nazywają się torby na zakupy, co utrudniło mi konwersację. Na zakończenie przyznałam, że wczoraj kupiłam "Dumę i uprzedzenie" oraz białe sandały, szukałam spódnicy (możliwe, że powiedziałam sukienki, lub też w ogóle bóg wie co), ale nie było odpowiedniej. Problem z lokalem urodzinowym okazał się strzałem w dziesiątkę, nigdy w życiu tak się nie rozgadałam jak wówczas. Dwa pytania jakie dostałam na koniec traktowały o żarciu, co było mi nie w smak, ponieważ cały dzień (mniej więcej dziewięć godzin) żyłam na kawałku kiełbasy i dwóch melisach, więc trochę mnie mdliło. Kiedy po czwartym pytaniu, czy coś jeszcze chce powiedzieć przyznałam, że nie jestem w stanie wymyślić nic więcej na dany temat, pozwolono mi wyjść na świat. Na świecie, który stanowił korytarz dopadły mnie koleżanki spragnione wieści o tajemniczym przebiegu egzaminu. Parę minut później usłyszałam wynik: 30/30 pkt i tak zakończyła się zmora ustnej matury z angielskiego.
Dzień jutrzejszy mam nadzieję będzie definitywnym rozstaniem ze wszelkimi maturami.

A w ramach bonusu piosenka, która pocieszała mnie dziś w najgorszych momentach zwątpienia :)


wtorek, 13 maja 2014

Władca Pierścieni: Wojna o Mordor

Gdyby ktoś zapytał mnie, czym się interesuję, miałabym poważny problem z odpowiedzią. Interesuję się wszystkim, a więc w zasadzie niczym. Dziwnym trafem owo "nic" posiada charakter cykliczny, w związku z czym wszelkie moje zainteresowania objawiają się w konkretnych miesiącach, tudzież porach roku (poza kryminałami i chemią, one mają charakter stały). Nastał maj, w związku z czym chciwie rzuciłam się na "Władcę Pierścieni" oraz "Przygody Merlina", a z powodu tego ostatniego także na wszystko, co ma jakikolwiek związek z legendą o królu Arturze. Ponieważ poza regułą, że zgon (obojętne, czy cudzy, czy swój) stanowi klucz do sukcesu, nie mam powodu do krytyki serialu, a więc i jego parodiowania, postanowiłam pójść w innym kierunku i opisać coś, co nieświadomie wymyśliłam ok. 11 lat temu.
W momencie wymyślania o "Władcy Pierścieni" wiedziałam niewiele więcej niż nic. Dysponowałam jedynie paroma krótkimi scenkami, bo scenami nazwać tego niepodobna, wyrwanymi gdzieś spośród filmów, a także jakimś mrocznym i niejasnym zarysem fabuły powstałym w oparciu o reklamy oraz fragment filmu animowanego. W stworzeniu własnej wersji zdarzeń, które miały miejsce w Śródziemiu nie specjalnie mi to przeszkodziło...


DRUŻYNA PIERŚCIENIA
Wszystko zaczęło się, gdy znany w wiosce bajarz i hulaka Bilbo Baggins postanowił urządzić na tyłach swojej posesji imprezę pożegnalną na własną cześć. Mimo, iż nie był mężem poważanym, a niektórzy z mieszkańców potajemnie się go obawiali, był istotą powszechnie lubianą, toteż goście tłumnie nawiedzili jego działkę w wyznaczonym dniu. Impreza okazała się hitem, wszyscy przejawiali bardzo dobry nastrój do czasu, gdy podczas przemówienia Bilbo nagle rozpłynął się w powietrzu. Po tym dziwnym wypadku nikt nie miał już ochoty na zabawę, toteż przyjęcie umarło śmiercią naturalną godzinę później. Gdy adoptowany syn Bilba, Frodo, wrócił po imprezie do rodzinnego domu, w tajemnych celach ukrytego we wnętrzu pagórka odkrył, że ojciec zostawił mu w podarku przekazywany z pokolenia na pokolenie rodowy pierścień. Frodo zasmucił się wielce, albowiem był to znak, iż nigdy już nie spotka ukochanego ojca.
Trzy dni później wizytę złożył mu Gandalf, stary przyjaciel Bilba. Nawiedził on dom Bagginsa, ponieważ pewne przesłanki kazały mu mniemać, iż pierścień rodowy jest w rzeczywistości pierścieniem jedynym należącym do Saurona. Dziesiątki, a możliwe, że setki lat temu Sauron, wówczas jeszcze Saruman, pewnej nocy wykradł elfiemu kowalowi jego największe dzieło - niezwykle potężny magiczny pierścień, po czym zabił elfa. Zbuntował się on przeciwko rządom Wielkiej Rady złożonej z władców okolicznych państw oraz wielkich czarodziejów i wypowiedział im wojnę. Na swą siedzibę wybrał Czarną Wieżę w krainie Mordor, gdzie zaległy cienie. Wojna trwała długo i była niezwykle krwawym epizodem w dziejach Śródziemia, lecz skończyła się tryumfem Wielkiej Rady i śmiercią Saurona. Niestety, wyszło na jaw, iż przetrwał jego pierścień jedyny, niebezpieczny relikt, który należy zniszczyć za wszelką cenę, ponieważ puki on istnieje, istnieć będzie także Mordor i trwać będzie walka z jego siłami. Zniszczyć go można w jeden tylko sposób - wrzucając go w ogień, z którego powstał, do Szczeliny Zagłady, która biegła w poprzek zrujnowanej sali tronowej w Czarnej Wieży, na Górze Przeznaczenia.
Przejęty opowieścią czarodzieja Frodo postanawia wyruszyć w pełną niebezpieczeństw podróż i zniszczyć pierścień. W wyprawie towarzyszą mu jego trzej przyjaciele: Sam, Merry i Pippin. Stanowią oni Drużynę Pierścienia, która w rezultacie składa się z samych ludzi. Po przebyciu długiej drogi stają oni na progu karczmy, w której postanawiają spędzić pierwszą od ponad miesiąca noc w prawdziwych łóżkach. Niestety okazuje się, iż karczma nie jest bezpiecznym dla podróżników miejscem. Dochodzi do bójki, podczas której herszt bandy miejscowych rzezimieszków zadaje Frodowi cios nożem. Ranny Frodo zostaje ewakuowany przez kompanów na wozie z sianem, na którym po paru godzinach walki z przeznaczeniem umiera. Pierścień dziedziczy najbliższy krewny denata, Pippin. Po prowizorycznym pochówku, przyjaciele ruszają w dalszą drogę.
Ścigani przez mroczne siły Mordoru muszą zachowywać czujność w dzień i w nocy. Tak szybko, jak pozwala im konieczność ukrywania się podążają ku Czarnej Wieży. Szczęście, dzięki któremu wymykali się dotąd z łap wrogów opuściło ich podczas przeprawy przez Kamienny Most. Pippin przekazał pierścień najlepszemu przyjacielowi, Merry'emu, po czym poświęcił się dla dobra Drużyny. Tym oto chwalebnym czynem zakończyło się jego życie.
Merry i Sam dotarli w końcu do gór otaczających Mordor. Natknęli się tam na zbrojny oddział orków, któremu z trudem uciekli. Schronienie znaleźli w małej osadzie niewielkich, mrocznych istot zwanych hobbitami. Mimo ogromnej nieufności stworów, jednego z nich udało im się przekonać, by za opłatą służył im za przewodnika.

DWIE WIEŻE
Merry i Sam wraz z hobbitem przemierzają rozległe górskie tunele.
Tymczasem Wielka Rada rozpoczęła oblężenie Mordoru. Nieopodal jego wrót staje zbudowana z bali jasnego drewna Biała Wieża, centrum dowodzenia sił dobra. Stale wykłócający się ze wszystkimi stary elficki dowódca Legolas, dwóch królów i Gandalf zgromadzili się w Pokoju Strategów, skąd obserwują przebieg bitwy na magicznej planszy odzwierciedlającej ruchy wojsk. Na skutek błędu króla Gondoru siły Wielkiej Rady poniosły klęskę okupioną wysokimi stratami w ludziach, a przyjaciel Legolasa Aragorn, zwykły chłop gondorski, aczkolwiek dowódca małego zbrojnego korpusu liczącego dwudziestu ochotników z jego wioski o włos uniknął śmierci. Morale wojsk obniżyły się na skutek pojawienia się na polu bitwy owianego mroczną sławą generalnego dowódcy oddziałów Mordoru.
Dalsza walka wydaje się samobójstwem. Legolas, który stracił całą wiarę w sens prowadzonych działań zbrojnych postanawia wycofać swe zastępy łuczników i wrócić do własnego kraju. Do odwrotu stara się przekonać Aragorna. Radzi mu, by nie wystawiał podkomendnych, a zarazem przyjaciół na pewna śmierć. Aragorn jednak całym sercem wierzy w słuszność walki oraz możliwość zwycięstwa. Czuje, że jego obowiązkiem jest być tutaj oraz zachować posłuszeństwo wobec umiłowanego władcy. Między przyjaciółmi dochodzi do kłótni, podczas której padają ostre słowa.
Następuje przerwa w starciach.
Merry i Sam są wycieńczeni długotrwałą wędrówką. Gdy wydaje się, że już tak niewiele dzieli ich od dotarcia do Czarnej Wieży, wpadają w pułapkę orków na skutek zdrady hobbita. Wywiązuje się walka, w której pozostali przy życiu członkowie Drużyny Pierścienia wydają się być skazani na porażkę. Dysponujący miażdżącą przewagą liczebną orkowie zwyciężają. Zabijają Merry'ego, a pierścień jedyny wpada w ich łapy. Samowi cudem udaje się zbiec. Poprzysięga on zemstę hobbitowi.
Dwunastu szamanom Mordoru udaje się przy pomocy pierścienia jedynego wskrzesić Saurona.

POWRÓT KRÓLA
Król Gondoru na skutek licznych ran jest umierający . Monarcha ostatnie tchnienie wydaje na łonie Aragorna, który usiłując ratować władcę, odniósł ciężkie obrażenia. Załamanego śmiercią króla Aragorna przed morderczym ciosem w ostatniej chwili ratuje Legolas, który zmienił decyzję i ponownie dołączył wraz z łucznikami do sił Wielkiej Rady. Następuje przerwa w walkach.
Suron objawił się w nowym wcieleniu i postanowił rokować z przedstawicielami Wielkiej Rady. Po tym, jak odrzucono jego żądania, rozpoczęła się ostateczna bitwa.
Tymczasem Sam samotnie wyrusza na zdobycie Czarnej Wieży. Zdesperowany rozpoczął wspinaczkę po kamiennej ścianie twierdzy ciemności, by dostać się na ostatnie jej piętro. Pokrwawiony wdarł się nareszcie do sali tronowej. Niestety czekała go tam nieprzyjemna niespodzianka - oto stanął oko w oko ze straszliwym Sauronem. Rozpoczęła się nierówna walka. W pewnym momencie przemęczony Sam upadł na kolana. Sauron gotował się do zadania intruzowi ostatecznego ciosu... Nagle jednak padł przebity mieczem Sama. Dzielny chłopak zdarł z jego ręki pierścień jedyny i wrzucił do Szczeliny Zagłady niszcząc tym samym na wieki potęgę Saurona i Czarnej Wieży.
Siły dobra zwyciężyły. Okazało się, że Aragorn był zaginionym synem króla Gondoru, starszym bratem Boromira, w wyniku czego obejmuje on tron. Ów stan rzeczy z radością zaakceptowali poddani, Boromir bowiem nie cieszył się dobrą opinią wśród społeczeństwa, natomiast wszyscy bez wyjątku żywili przyjazne uczucia w stosunku do jego brata. Aragorn poślubił księżniczkę sąsiedniego królestwa, Arwenę, a dwudziestu ochotników, których podczas starć o Mordor miał pod komendą awansował.
Wszyscy żyli nawet długo i dość szczęśliwie, a Sam oraz jego polegli przyjaciele zostali okrzyknięci bohaterami narodowymi.

THE END


POSŁOWIE
Wyobraźcie sobie moje zdumienie, gdy obarczona powyższą wizją tolkienowskiej trylogii czytałam oryginał...

poniedziałek, 12 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Czwarty

Biologia wbrew wszelkim przewidywaniom nie była straszna, więc nieszczególnie jest o czym pisać.
Nieskończenie trudne okazało się zadanie dot. mioglobiny, dla mnie niewykonalne, jako że nie miałam pojęcia jaką funkcje owo coś może pełnić. Właściwie jedynym zaskoczeniem była forma wykresu, jaką zażyczył sobie widzieć osobnik układający maturę (liniowy). Ucieszyło mnie pytanie o retrowirusy, które po prostu uwielbiam :) Przyjaciółka natomiast spać nie będzie mogła z powodu kwestii stałocieplności pingwina...
Cud prawdziwy, że nie postanowili nas, że się tak wyrażę, udupić tą maturą. Choć może jest to radość przedwczesna, nie wiadomo, jaki tam czyha klucz odpowiedzi... Według słów prof. od biologii, "wystarczy jedno słowo źle, i całe zadanie jest źle". Nie to, abym jakoś wybitnie wierzyła w jej tezę, aczkolwiek nie mogę się wyzbyć wrażenia, że ja tam praktycznie każde słowo mam źle...
Oby chemia nie była zbyt... hmm... innowacyjna.

niedziela, 11 maja 2014

Przygotowania do Dnia Czwartego

Podczas studiowania gigantycznej cegły, jaką stanowi księga zwana powszechnie "Biologią Villego" udało mi się natrafić na parę mniej lub bardziej obrzydliwych faktów. Nie mniej jednak z jakichś tajemnych i zapewne miejscami niezrozumiałych przyczyn wydały mi się dobrymi dowodami na to, iż biologia, mimo starań niektórych nauczycieli tego przedmiotu, jest całkiem interesująca. Ponieważ powtarzałam głównie zoologię, poniższe punkty dotyczą świata braci najmniejszych.


1. Podczas, gdy ośmiornice poprzestały na jedynie ośmiu ramionach, łodzik posiada ich ok. 90. Jego łacińska nazwa to Nautilus.

2. Jednym z przystosowań głowonogów ułatwiających im ucieczkę przed drapieżnikami jest zdolność do zmiany barwy ciała spowodowana obecnością chromatoforów, czyli komórek zawierających ziarna pigmentu.

3. Termin rozmnażania wieloszczeta Palolo przypada na dwie godziny jednej nocy w październiku lub listopadzie i związany jest z fazą księżyca.
(Rozsądne wyjaśnienie tegoż zjawiska: synchronizacja cyklu rozrodczego samic i samców zwiększa prawdopodobieństwo zapłodnienia komórki jajowej, a co za tym idzie przedłużenia gatunku, natomiast co do księżyca, chodzi tutaj o pływy oceanu).

4. Zapłodnienie komórek jajowych w przypadku dżdżownic następuje w śluzowatej mufce wytworzonej przez gruczoły siodełka. Na skutek ruchów zwierzęcia wypełniona zawiesistym płynem mufka przesuwa się w kierunku odcinka głowowego, zostają do niej złożone jaja oraz uwalniane są plemniki ze zbiorniczka nasiennego... I w dużym skrócie to tak powstaje dżdżownica.

5. Istnieją typy zwierząt o tak wdzięcznych nazwach jak kryzelnice i mszywioły. Mało tego, że istnieją, to jeszcze posiadają lofofor...

6. Wrotki, choć to organizmy wielokomórkowe, są zbliżone rozmiarami do pierwotniaków.

7. "Łopata ziemi może zawierać ponad milion nicieni."

8. Rozgwiazda potrafi wynicować swój żołądek na zewnątrz ciała.

9. U niektórych strzykw (ogórków morskich) zachodzi zjawisko zwane ewisceracją, które polega wyrzuceniu na zewnątrz ciała układu pokarmowego, narządów oddechowych oraz gonad. Po pewnym czasie następuje regeneracja wszystkich utraconych narządów.

10. Perły powstają z węglanu wapnia, a więc z tego samego materiału, co skorupka jajka.

11. Stekowce to jedyne ssaki nieposiadające sutków. Ich młode zlizują mleko wydzielane przez gruczoły mlekowe. Tak więc bajka "Fineasz i Ferb" poniekąd nie fantazjuje w tym temacie...


I na zakończenie dwa małe bonusy dla wytrwałych:

12. Wirusy są to prawdopodobnie fragmenty kwasów nukleinowych, które "uciekły" z organizmów komórkowych. Ich sklasyfikowanie stanowiło problem, ponieważ nie wykazują one cech organizmów żywych, lecz nie można ich także uznać za materie nieożywioną.

13. Przemiany, w wyniku których powstają główne składniki miodu pszczelego - glukoza i fruktoza, zachodzą w układzie pokarmowym pszczoły. Smacznego.

środa, 7 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Trzeci


Chciałam, żeby zaczynało się czymś optymistycznym, ale uchowaj Boże od kolejnego takiego dnia. O ile wczoraj byłam zmęczona matematyką, tak po dzisiejszych angielskich padam. Dom opuściłam ok. 8.00, wróciłam o 18.30...
Podstawa nie stanowiła problemu, pomijając fanaberie głośników, przez które rozbrzmiewać miała słuchanka. Przytrafiły mi się dość szczęśliwe tematy w części przeznaczonej na twórczość własną, fragmenty czytelnicze okazały się odpowiednio nudne, słuchanki wystarczająco ciekawe... Chyba zdam.
Ciekawie zaczęło robić się przed rozszerzeniem. Przede wszystkim ogłuszyła mnie informacja, iż rozszerzenie składa się z dwóch części, między którymi nieszczęśni maturzyści dysponują półgodzinną przerwą. Półgodzinną w teorii, w praktyce bowiem było tego raptem 15 minut, jeśli ktoś finiszował z rozprawką (pardon, twórczością własną - niektórzy desperaci chwytali się opowiadania, bo recenzji u nas chyba nikt) w ciągu ostatnich pięciu minut.
Jak można było się spodziewać, arkusz był masakryczny. Po konsultacji z resztą biedaków dowiedziałam się, iż z transformacji mam co najmniej pół punktu. Zatrważająca ilość... Naturalnie nie sprawdziły się przewidywania nauczyciela od angielskiego, że tegoroczna rozprawka dotyczyć będzie ekologii tudzież Ukrainy. Nie. Wady i zalety zakazu prowadzenia samochodu przez rok po uzyskaniu prawa jazdy bez nadzoru doświadczonego kierowcy. Łatwizna... O ile się wie, jak jest po angielsku prawo jazdy i doświadczony kierowca. Na szczęście wiedziałam. Za to musiał się nakombinować, jak nie wykroczyć poza limit słów. I tak poniżej 270 nie udało mi się skrócić.
Przerwa, ciąg dalszy.
Część druga była jeszcze gorsza od poprzedniej, choć może miało to związek z moją niedyspozycją umysłową. Po dziewięciu godzinach na nogach człowiek zaczyna jednak mieć pewne problemy z koncentracją. Będąc szczerą, ok. 70% odpowiedzi strzelałam. No, może nie do końca, teksty przeczytałam i starałam się myśleć, ale i tak uważam, że było to bliższe strzelaniu niż czemukolwiek innemu.
Na busa zmuszona byłam czekać 40 minut, do domu powróciłam akurat w odpowiednim momencie, by rodzice poniechali zamiaru zawiadamiania policji o mym zaginięciu. Cóż, żadne z nas nie spodziewało się, iż rozszerzenie trwać będzie prawie 4 godziny. A komórki oczywiście na egzamin wnieść nie można...
Do poniedziałku potwór maturalny z głowy.

wtorek, 6 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Drugi

"A chrzanić!"
motto dnia 
dzisiejszego

Długo rozpisywać się chyba nie będę, czuję się zmęczona zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Po fatalnym błędzie popełnionym podczas matury z polskiego (kto mógł przypuszczać, że Poeta i Gospodarz mają odmienne zdania?!... A tak, wszyscy pozostali...) uznałam, że jest mi wszystko jedno i z tym oto stwierdzeniem ruszyłam w bój z matematycznym potworem. Już pierwsze zadanie okazało się dziwne, jednakże dawało się zrobić bez większych problemów. Zachęcona tym sukcesem rozwiązałam kolejne 24 twory czyjejś chorej wyobraźni.
Za pierwszym podejściem (gdy po raz pierwszy oglądałam zadania otwarte i pomijałam te, na które nie miałam pomysłu) udało mi się pokonać... aż trzy zadania. Marnie. Nie szkodzi, zaraz będzie lepiej. Po ponownym przejrzeniu mojego egzemplarza tortur wzięłam się za, jak mawia moja matematyczka, zadanie najdroższe, za 5 pkt. Sympatyczne - zamek, parking, turysta... Nie wiem, jakim cudem, ale po raz pierwszy w życiu wyszła mi w tym typie zadania delta, z której dało się wyciągnąć pierwiastek. Dokończenie zadania stanowiło już zwykłą formalność. Po tym spektakularnym sukcesie nastąpił przypływ mocy w wyniku którego rozwiązałam całą resztę... No, pomijając jeden dowód i pół zadania z następnej po nim strony, ale i tak jest nieźle. Chyba zdam :)
Jeszcze tylko jutrzejsze angielskie i na ten tydzień potwór maturalny z głowy.
A co do genezy owego terminu...


Mam nadzieję, że filmik się odtworzy ;]

poniedziałek, 5 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Pierwszy

"Jak zdam, to będzie fajnie" pomyślałam posępnie i ukontentowana tym stwierdzeniem poszłam kupić pizzę.


Dlaczego ukontentowana? A, to bardzo proste. Podstawowa zasada rządząca wszelkimi pisemnymi egzaminami mówi, iż im gorzej myślisz, ze napisałaś, tym lepiej rzeczywiście ci poszło. Przeczucia co do swej pracy mam mroczne i serdecznie współczuję osobie, która będzie moje bazgroły sprawdzać - ze zdenerwowania początkowo latała mi ręka i efekty wyglądają dość malowniczo...
Wypracowanie to była makabra. W tym roku wbrew wszelakim przewidywaniom, czy to uczniów, czy też naszej polonistki, uraczono nas tematami z "Potopu" i "Wesela". Na "Potop" tak poniekąd nadzieję miałam, zastanawiałam się, czy z uwagi na fakt, że my ostatni przerabiamy coś z twórczości Sienkiewicza nam go nie dadzą (nasza pani profesor uznała, że własnie z tego tytułu nie będzie go na pewno). Nie to, żebym brała tę myśl na poważnie, spodziewałam się raczej hitu maturalnego z ostatnich kilku lat - "Lalki" Prusa, oraz jak chyba większość ludu "Tanga" Mrożka, a tu taka niespodzianka...
Fragment "Potopu" przeczytałam, ku pokrzepieniu serca, po czym zabrałam się za pisanie "Wesela".
Temat z dramatu Wyspiańskiego marzeniem nie był, dostaliśmy fragment, z którego ciężko było wyciągnąć coś ciekawego, ale przynajmniej w tym przypadku w miarę jasno określono, czego właściwie od ucznia się oczekuje. Do "Potopu" w żaden sposób owych słów odnieść niepodobna, przeczytałam parę razy nagłówek i nie byłam w stanie wymyślić, co konkretnie należałoby w takim wypracowaniu zawrzeć. O ile dobrze pamiętam to było coś o emocjach i stanach żołnierskich... Aha, i sytuacjach. Mniejsza o to jakich. Interpretacja "Wesela" jakoś mi poszła, finiszowałam przyzwoitym wynikiem dwóch i pół strony twórczości własnej.
Przyjaciółce poszło podobnie, także dwie i pół strony, też "Wesele", z którego to była bardzo zadowolona, jako, iż jest to jedyna lektura przeczytana przez nią od czasów "Kubusia Puchatka".
Czytanie ze zrozumieniem to już tak swoja drogą, nieszczególnie przypadł mi do gustu tekst, coś tam o miłości, nie tragiczne nawet, ale szczerze mówiąc, czytywałam lepsze. Dużo bardziej podobał mi się tekst z próbnej, był rewelacyjny. Natomiast taka moja ekscentryczna koleżanka uznała tekst za genialny, powtarzając jej własne słowa: zrozumiała go doskonale, ponieważ pisała go kobieta, a ona też jest kobietą i dlatego tak dobrze go zinterpretowała. Tym stwierdzeniem mnie i moja przyjaciółkę wprawiła w zdumienie, gdyż dotychczas uważałyśmy ją za typ osoby, która chętniej eksponuje swoją męskość, aniżeli kobiecość. No, różnorodnie na świecie bywa...
Mnie osobiście lepiej pisze się testy na czytanie ze zrozumieniem z prac stworzonych przez mężczyzn, wydają mi się prostsze. Doszłam do wniosku, iż może jest to spowodowane tym, że mężczyzna pisząc stosuje więcej logiki, natomiast kobieta opiera się na intuicyjnym postrzeganiu świata, a jak wiadomo cudzą logikę łatwiej ubrać we własne słowa, niż cudzą intuicję.
Zasłużony relaks obejmował pizzę i seans filmu "Władca Pierścieni: Dwie Wieże". W sumie nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. Ostanie, co pamiętam, to Gandalf bijący Theodena po głowie tym swoim bejsbolem oraz stwierdzenie, że Orlando Bloom ma całkiem miły głos...

piątek, 18 kwietnia 2014

SEKRET KAMERDYNERA, czyli komedia w dwóch aktach prozą

Właściwie nie planowałam tu czegokolwiek jeszcze dodawać, ale w związku z tym, iż życie jest nieprzewidywalne, oto pojawia się nowy post. "Sekret Kamerdynera" wygrzebałam przypadkiem z archiwum rozmów na gg. Mam dziwny zwyczaj aktywnego pisania parodii (lub też fanficków, jak wolą co poniektórzy) tych dzieł, które aktualnie znajdują się w sferze mego zainteresowania, zaś poniższy utwór powstał kilka dni po obejrzeniu przeze mnie "Batmana Forever". Nadal uważam, iż była to jedna z lepszych komedii, które widziałam...

***

SEKRET KAMERDYNERA, czyli komedia w dwóch aktach prozą.

AKT I
DICK

Tego dnia, a była to sobota, Dick postanowił wedrzeć się do posiadłości w sposób iście kreatywny, czym zaskoczył nie tylko Ala, lecz również i siebie.
- I co panicz najlepszego narobił?! - zapytał Alfred patrząc na walające się po podłodze szczątki tego, co niegdyś stanowiło szybę.
- To nie moja wina... - mruknął zakrwawiony chłopak stając na nogi. Chwilę marszczył się, po czym wypluł biało-czerwony kształt, który wylądował prosto pod nogami lokaja - Cholera...
- Widzę, że stracił panicz ząb – mruknął ten.
- To jeszcze nic... - machnął ręką - Gorzej, że straciłem też pojazd...
- Stracił panicz motor? - zapytał Alfred.
- Nie do końca... - odparł Dick drapiąc się po karku. Nagle pod palcami wyczuł ogromny kawałek szkła.
- Zostawił panicz so... Niech panicz to zostawi! Rozkrwawi się jeszcze bardziej! - krzyknął lokaj łapiąc rękę młodzieńca - To powinien obejrzeć lekarz - stwierdził przyglądając się wbitemu w skórę fragmentowi dawnej szyby - Tymczasem założymy opatrunek - rzekł.
Starając się zrobić to jak najszybciej, Alfred pobiegł po stosowne przybory do zatamowania krwotoku.
- Dzięki Al - powiedział Dick spoglądając na kamerdynera z wdzięcznością, gdy ten skończył już zakładać mu opatrunek. "Kochany stary" pomyślał.
- Drobiazg - odparł Al - Powiedział panicz, że zgubił motor nie całkiem...
- Powiedziałem, że straciłem pojazd, ale nie do końca motor... - rzekł Dick rzucając się na skórzana kanapę w salonie.
- Obawiam się, że nie do końca rozumiem...
- Nie zgubiłem motoru - oświadczył chłopak.
- A… co w takim razie panicz raczył zgubić? - zapytał lokaj.
- Batmobil - wyznał po chwili milczenia. Otarł spływającą z rozcięcia na dłoni krew w pokrycie kanapy.
- Pan Wayne nie będzie zachwycony – powiedział kamerdyner.
- Właśnie... - mruknął. Nagle coś wpadło mu do głowy - Al, nie mówmy mu. Może nie zorientuje się tak szybko...
- Gwrzinidrzwj...
- Co mówiłeś? – niedosłyszał Dick.
- Misterny plan paniczu... – Alfred poprawił zsuwającą się białą rękawiczkę.


AKT II
ALFRED

Tego dnia, a była to sobota, Alfred starym zwyczajem sprzątał podłogę pod dywanem naiwnie wierząc, iż "ten upiorny gówniarz", jak pieszczotliwie nazywał Dicka, nie rozwali czymś kolejnej szyby. Tymczasem upiorny gówniarz, osobnik dwudziestopięcioletni, zupełnie owych kamerdynerowskich marzeń nie świadom, postanowił wedrzeć się do posiadłości w sposób iście kreatywny, czym zaskoczył nie tylko Ala, lecz również i siebie.
- I co panicz najlepszego narobił?! - zapytał Alfred patrząc na walające się po podłodze szczątki tego, co niegdyś stanowiło szybę. Zimny poker face skutecznie maskował jego prawdziwe emocje. "Zabiję gówniarza!" przeszło mu przez myśl cudowne rozwiązanie problemu pękających okien.
- To nie moja wina... - mruknął zakrwawiony chłopak stając na nogi. Chwilę marszczył się, po czym wypluł biało-czerwony kształt, który wylądował prosto pod nogami lokaja - Cholera...
- Widzę, że stracił panicz ząb - mruknął. "I zaświnił kawał dywanu" dodał w myślach.
- To jeszcze nic... - machnął ręką - Gorzej, że straciłem też pojazd...
- Stracił panicz motor? - zapytał Alfred radując się w duchu, że nie będzie dłużej zmuszony słuchać okropnego warkotu przebrzydłej maszyny.
- Nie do końca... - odparł Dick drapiąc się po karku. Nagle pod palcami wyczuł ogromny kawałek szkła.
"Nie do końca?... Zostawił sobie hamulec na pamiątkę, czy jak?..."
- Zostawił panicz so... Niech panicz to zostawi! Rozkrwawi się jeszcze bardziej! - krzyknął lokaj łapiąc rękę młodzieńca. "Gówniarz sobie podłogę zakrwawi, a ciekawe, kto będzie sprzątał" zawarczał w myślach - To powinien obejrzeć lekarz - stwierdził przyglądając się wbitemu w skórę fragmentowi dawnej szyby - Tymczasem założymy opatrunek - rzekł. "Bo i tak krwawi jak z zarzynanego wieprza... Kur** **ć, trzeba będzie dywan wymieniać" pieklił się wewnętrznie usiłując ani na chwilę nie tracić z twarzy poker face'a. Starając się zrobić to jak najszybciej, Alfred pobiegł po stosowne przybory do zatamowania krwotoku. W końcu każda chwila zwłoki to kolejne litry osocza na bezcennych dywanach!
- Dzięki Al - powiedział Dick spoglądając na kamerdynera z wdzięcznością, gdy ten skończył już zakładać mu opatrunek.
- Drobiazg - odparł Al. "Na który i tak nie zasłużyłeś niewdzięczny upierdliwcu!" - Powiedział panicz, że zgubił motor nie całkiem...
- Powiedziałem, że straciłem pojazd, ale nie do końca motor... - rzekł Dick rzucając się na skórzana kanapę w salonie.
Wszystko w duszy Alfreda zamarło, a jego serce odtańczyło makarenę w klatce piersiowej. Jak on mógł w takim stanie choćby pomyśleć o kanapie! Na pewno zostawi plamy!
- Obawiam się, że nie do końca rozumiem...
- Nie zgubiłem motoru - oświadczył chłopak.
- A… co w takim razie panicz raczył zgubić? - zapytał lokaj pełen jak najgorszych przeczuć.
- Batmobil - wyznał po chwili milczenia. Otarł spływającą z rozcięcia na dłoni krew w pokrycie kanapy.
Alfreda znów nawiedziły mordercze żądze.
- Pan Wayne nie będzie zachwycony - powiedział. "Ale to nic w porównaniu ze mną bezczelny gnojku!... Czy to sobie wyobrażasz gówniarzu, ze ja nie mam co robić, tylko sprzątać ten chlew, który po sobie zostawiacie do spółki z Bruce’m?!" wrzasnął w duchu.
- Właśnie... - mruknął. Nagle coś wpadło mu do głowy - Al, nie mówmy mu. Może nie zorientuje się tak szybko...
- Gówniarz i niedorozwój – warknął zapominając, iż wszelkie uwagi powinien zachowywać dla siebie.
- Co mówiłeś? – niedosłyszał Dick.
- Misterny plan paniczu... – Alfred poprawił zsuwającą się białą rękawiczkę.

piątek, 24 stycznia 2014

Symptomy apokalipsy

Ahh... Niemoc mnie ogarnia po prostu niesamowita. Nic mi się nie chce, a jednocześnie chce mi się wszystko.... Rezultat jest taki, że siedzę i myślę.

Moje miejsce zamieszkania to aktualnie świat postapokaliptyczny. Żadne trzęsienie ziemi, czy też meteoryt... W poniedziałek nawiedziło nas nietypowe zjawisko pogodowe w postaci zamarzającego deszczu. Deszcz zamarzał absolutnie wszędzie gdzie tylko mógł, od ziemi i ździebeł traw począwszy, poprzez ogrodzenia, drzewa i szyby, na sierści zwierząt i ubraniach przechodniów kończąc. Po paru godzinach zdążył już pokryć grubą warstwą lodu wszystko w okolicy, włączając w to kable na słupach.  
Armagedon zaczął się we wtorek rano, kiedy okazało się, że niesprzyjające warunki atmosferyczne nie tylko utrudniły dostawę energii elektrycznej, ale uniemożliwiły ją całkowicie. Jak można było się spodziewać, wszelakie zakłady stanęły, szkoły pozamykano (brak prądu = niedziałające centralne ogrzewanie = zamarzający uczniowie)... I tylko nasze liceum siedziało w kurtkach przez wszystkie lekcje. Nie udało się przeprowadzić jedynie porannych fakultetów, jako że, wedle praw logiki, po ciemku nic nie było widać. W południe ktoś puścił plotkę, że może nie być wody, co w krótkim czasie obrosło w mit i legendę i już trzy godziny później można było się dowiedzieć, że rury popękały, wodociągi stanęły, wodę będzie można użytkować jedynie w przypadku, gdy ktoś posiada jej własne zapasy, należy ponadto wyciągać ze strychów/piwnic/innych pomieszczeń kuchenki gazowe, albowiem gazu także ma zabraknąć, a o prądzie możemy zapomnieć przez najbliższy tydzień.
Aż tak źle nie było, elektryczność wróciła już następnego dnia rano, chociaż fanaberie miewała rozmaite i na powrót znikała w najmniej odpowiednich momentach. Wody nie było raptem parę godzin, tych najmniej uciążliwych, bo nocnych. Gazu nie ukradli wcale, kuchenki wróciły na dawne miejsca. W szkole natomiast okazało się, że prąd co prawda jest, ale nie wszędzie, więc co bardziej przedsiębiorczy uczniowie przykrą konieczność odwiedzenia przybytku oświaty zamienili w korzyść i kątem po salach ładowali telefony.

Myślałam nad wzięciem się za kryminał... Co prawda za kryminały brałam się już nie raz, jak dotąd z marnym rezultatem trzech prologów, dwóch rozdziałów i jednego nie wiadomo czego. Nawet się nie będę oszukiwać, w życiu nie skończę żadnego opowiadania. Mogę je co najwyżej dokładnie wymyślić. Cóż, może z tego wymyślania coś kiedyś zacznie powstawać, a na razie urozmaica mi ono dzień :)

Ostatnio udało mi się w przypływie natchnienia stworzyć coś takiego... Dodaję tylko pod wpływem przekonania, że ludzie umieszczają na blogach po stokroć dziwniejsze twory.


- Niech się stanie kawa - powiedział Bruce Wszechmogący i bardzo go zdziwił widok wychodzącego z jego kuchni Jockera. tym bardzie, że znany w Gotham przestępca właśnie dzierżył w dłoni jego własny ekspres...
Bruce nie miał pojęcia, że tym niepoważnym życzeniem sprowadził do swego domu moce, o jakich mu się nie śniło. tzn śniło mu się, właściwie nie, miał je na jawie, ale nie odbiegajmy od tematu.
Tymczasem Jocker podszedł do niego chybotliwym krokiem i kłaniając się niczym dżentelmen wcisnął zaskoczonemu mężczyźnie kubek i, zanim ten zdążył się zastanowić, co jest grane, napełnił naczynie aromatycznym, parującym płynem.
- Assiette vous et bouvez, s'il vous plait - rzekł Jocker czyniąc ze wszech miar elegancki zamach ręką.
- Oui, oui - wydukał Bruce żałując, że nie przykładał się bardziej do nauki języków obcych.
Jocker ukłonił się po raz kolejny i ze zniewalającym w jego mniemaniu uśmiechem wycofał w kierunku drzwi kuchennych.
Roztrzęsiony Bruce spojrzał na kawę, następnie odłożył kubek i wzniósłszy oczy ku niebu wymamrotał:
- Bardzo śmieszne...

niedziela, 12 stycznia 2014

Ciężki kawał studniówkowego chleba

Większości znanej mi ludności studniówka kojarzy się nader pozytywnie. Miły wieczór spędzony w gronie drogich znajomych, ewentualnej drugiej połówki oraz paru litrów wyborowej... Sam wieczór może i rzeczywiście jest przyjemny (ja najprawdopodobniej się już o tym nie przekonam, na własną studniówkę nie idę, a wątpię, by w przyszłości trafiła mi się okazja iść na cudzą), aczkolwiek przygotowania do niego są, jak pokazuje doświadczenie, jednym wielkim pasmem niekończących się problemów...

1. Lokal.
Długaśna batalia o to, czy impreza ma mieć miejsce w eleganckim hotelu, czy też nie mniej eleganckiej, za to dużo mniejszych wymiarów restauracji wybuchła gdzieś w okolicach końcówki września. Początkowo strony konfliktu przedstawiały się następująco a)uczniowie b)rodzice uczniów. Po ok. miesiącu zażartych starć strony zmieniły nieco konfigurację, w wyniku czego na placu boju pozostali sami tylko uczniowie, niestety podzieleni na trzy stronnictwa, z czego pierwsze było za restauracją, drugie uznało argumenty rodziców i opowiadało się za hotelem, a trzecie oświadczyło, że ma wszystkiego dość. Po kolejnym miesiącu zwyciężyła restauracja, czym z kolei, jak należało się spodziewać, zupełnie nikt nie był zadowolony. Tzn. wszyscy byli szczęśliwi... Do pierwszej próby poloneza. Jak się okazało, podłoga była śliska nieznośnie, miejsca jak na lekarstwo, dodatkowo sala podzielona w połowie zupełnie niepasującym do niczego podestem, a jedzenie podobno jeszcze gorsze, niż to wszystko razem wzięte... A nie, jedzenie to o hotelu.

2. Partner.
Jak wiadomo, jest bardzo ważny, z kimś trzeba jednak tego upiornego poloneza zatańczyć... Jednak znalezienie go bywa niekiedy koszmarnie trudne, czasami wręcz niemożliwe. W moim wypadku to ostatnie. Nagle okazało się, że niestety nie znam nikogo, kto mógłby ze mną iść, a na rodzinę tradycyjnie nie mam co liczyć - bracia cioteczni mają albo lat 3, albo 30. Porażka. 
Mojej przyjaciółce poszło nieco lepiej, od wakacji miała poderwanego młodego kierowcę autobusu, który po długich pertraktacjach, a także wielu prośbach i groźbach zgodził się iść, ale pod warunkiem. Warunek był taki, że nie wypadnie mu tego dnia obrona, przy czym aż do... gdzieś tak zeszłego tygodnia nie był w stanie precyzyjnie określić, kiedy mu ta obrona w ogóle wypada. Przez te miesiące napadały go różnorodne zwątpienia, parę razy zmieniał zdanie, raz kategorycznie oświadczył, że na żadną studniówkę się nie wybiera, aż w końcu stanęło na tym, że idzie, ale się spóźni. Obrona mu nie wypadła, za to ma jakieś bliżej niesprecyzowane zajęcia w odległym o kilkaset kilometrów mieście i nie wie, kiedy uda mu się wrócić. I co tu zrobić z takim partnerem?

3. Zaproszenia.
Skoro lokal został już zarezerwowany co oznacza, że studniówka na pewno się odbędzie, czas pomyśleć o zaproszeniu nauczycieli.
Na dobrą sprawę nikt nie wie, skąd wziął się pomysł zamawiania zaproszeń, podobno to jakaś tradycja, przy czym nauczyciele i absolwenci szkoły zapierają się, że jak żyją o czymś takim nie słyszeli. Dawniej przeprowadzano to w sposób nieskomplikowany, ustnie, z delegacją... Delegacja owszem, w tym roku także była, jednak wysłana z elegancką kopertą zawierającą jeszcze bardziej eleganckie zaproszenie z rodzaju tych, którymi potencjalnych gości obdarowują przyszli małżonkowie przed weselem. Ponadto takie zaproszenie otrzymywał każdy z uczniów klas trzecich, nie dla siebie, ale dla partnera. Pomysł naturalnie miał przeciwników i (znacznie większa grupę) zwolenników, jednak po obliczeniu kosztów na osobę pozostali już tylko przeciwnicy. A już zdecydowanie największym skandalem było to, że koszt studniówki na osobę w przypadku pary składającej się z dwóch uczniów klas trzecich był znacznie większy, niż pary złożonej z ucznia klasy trzeciej i jakiejkolwiek innej osoby. Poszkodowane pary uznały to za rażący przejaw dyskryminacji, głupoty i wielu innych zjawisk. Za zaproszenia i tak były zmuszone zapłacić.

4. Polonez.
Studniówka za pasem, czas brać się za taniec. Teoretycznie nie aż tak skomplikowane zajęcie ułożenia poloneza stało się zmorą, która doszczętnie wykończyła jedne klasy, kolejne całkowicie pokonała, a inne pozostawiła bez szwanku. Moja własna klasa przez lwią część czasu zaliczała się do tych ostatnich, jako że choreografia była już z dawien dawna opracowana przez dwie osoby, jeszcze za czasów gimnazjum, gdzie zmuszono ich do zatańczenia poloneza na zakończenie szkoły. Wszystko toczyło się znakomicie do czasu, aż na jaw wyszła smutna prawda, że par biorących udział w tańcu jest nieparzysta ilość, co lekko mówiąc psuje układ. Pojawiła się propozycja zaproszenia dyrektora, aby zatańczył z nasza wychowawczynią, dzięki czemu magicznym sposobem liczba par zmieniłaby się na parzystą, ale powstał kolejny problem. Jeśli zatańczyłby dyrektor, nasza klasa poszłaby "na pierwszy ogień" jak twierdzą koledzy, w związku z czym partner mojej przyjaciółki nie zdążyłby dotrzeć na czas, a więc znów ta nieszczęsna nieparzysta liczba par... Pojawiła się kolejna propozycja, tym razem, żeby dyrektora nie zapraszać, a moja przyjaciółka ze swoim partnerem żeby w ogóle nie tańczyła poloneza, ona natomiast nie zgadza się na to z powodów czysto rodzinnych, mianowicie nie godzą się na to rodzice... Sytuacja jest jednym słowem nieciekawa i podsumowana mniej więcej tak:


5. Czołówka.
Zdecydowanie największym problemem z nią związanym jest wymyślenie tematu. Rok temu widziałam jedną świetną, grupa uczniów odwiedziła bossa mafii w celu zakupu matur, przy czym boss owe matury też dopiero musiał zakupić. Podczas przekazywania towaru doszło do konfliktu, jeden z ludzi bossa zginął, grupa uczniów udała się z kolei do wróżki... Całość zrobiona z takim humorem, że długo nie mogliśmy wyhamować ze śmiechem, kiedy to obejrzeliśmy na W-F.
U nas czołówka przeszła w miarę bezboleśnie, największy kłopot był ze znalezieniem kogoś, kto się tym zajmie, ale i tą przeszkodę udało się pokonać. Dotychczasowe efekty widziałam, moim zdaniem zespół odwalił naprawdę kawał dobrej roboty :)

6. Strój.
Z relacji świadków wynika, iż jest to jedna wielka katastrofa. Fryzjer - drogi. Sukienka - droga. I trudno znaleźć jakąś godną uwagi. Buty - drogie. To samo, co w przypadku sukienki. A jeszcze trzeba wziąć jedną parę na zmianę, żeby się po śliskim parkiecie w szpilkach nie uganiać... Eh, facetom jednak zawsze łatwiej na tym świecie.
Oprócz wymienionych, problemem mojej przyjaciółki jest dodatkowo zmuszenie partnera, żeby założył krawat pasujący do jej sukienki. Proponowałam zamiast niego żółty kwiatek w butonierce, ale stwierdziła, że na kwiatka zareaguje jeszcze gorzej niż na konieczność noszenia złotego krawata, czy też krawatu...

7. Inne fanaberie.
Jakoś w listopadzie chyba jedna z klas oświadczyła, że ponieważ nie może dogadać się z pozostałymi, robi własną studniówkę. W wyniku następnych konfliktów, kolejna klasa podchwyciła pomysł i uznała, że się do nich dołącza. Wyniki wnikliwego wywiadu w tych klasach wykazały jednak, że pomysł z osobną studniówką padły od jednej konkretnej osoby, a cała klasa woli studniówkę wspólną, całą szkołą.
Był też zdaje się jakiś spór o wódkę, ale ja z niepijących, więc nie mam pojęcia, o co właściwie poszło.

Podsumowując: cztery i pół miesiąca stresu i narzekań, aby przetańczyć parę godzin, zarwać noc i wypić z kumplami "jednego". Cóż... To musi być naprawdę wyjątkowy wieczór, skoro wszyscy chętnie przystają na te niedogodności :)

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Introit


Chodź, człowieku, coś ci powiem
Chodźcie wszystkie stany
Kolorowi, czarni, biali (...)
Introit (Pieśń na wejście)

Jednym z moich większych marzeń, które nawiedzało mnie systematycznie przez ostatnich parę lat było posiadanie własnego bloga.
Ta natrętna myśl o stworzeniu czegoś własnego zalęgła się we mnie, kiedy moja internetowa przyjaciółka Marika bez reszty oddała się pisaniu opowiadania o tematyce potterowskiej, a konkretnie zaczęła w pocie czoła spisywać historię miłości rodziców młodego czarodzieja. Pozazdrościłam jej i jakiś czas później także wzięłam się do pisania. Dla odmiany uczepiłam się biednego Freda i jego tragicznej śmierci pod gruzem, w wyniku czego bliźniak George'a dostał od losu niepowtarzalną szansę powrotu z zaświatów, naturalnie obciążoną licznymi warunkami oraz (jakżeby inaczej) nieprzyjemnościami. W skład nieprzyjemności wchodziła m.in. drobna, wyjątkowo upierdliwa szatynka, jego towarzyszka w wypełnianiu dziwacznych zadań, za które nagrodą był właśnie wyżej wspomniany powrót... Moje marzenie w pewnym stopniu uległo spełnieniu, jednak po ok. trzech rozdziałach opowiadanie umarło śmiercią naturalną, a kiedy znów naszła mnie wena do jego tworzenia okazało się, że troskliwy onet zdążył już usunąć mojego bloga. Tym sposobem wróciłam do punktu wyjścia.
Drugi raz w blogowanie znów dałam się wciągnąć przyjaciółce, tym razem jak najbardziej realnej. Prowadziłyśmy bloga z opowiadaniami fanfiction, konkretnie związane to było z japońskimi tworami animowanymi. Szło nam całkiem nieźle, dorobiłyśmy się nawet czytelnika. Historia tego bloga obfitowała w różnorodne wzloty i upadki, przy czym tych ostatnich było zdecydowanie więcej, zakończyła się moim z bloga odejściem. Stało się to, ponieważ sprawy prywatne i sprawy szkolne nie tylko doszczętnie wybiły mi z głowy wszelkie anime, ale również zaszczepiły do nich żywą niechęć, a, jak powszechnie wiadomo, nie sposób pisać o czymś, czego się nie cierpi. Wraz z sympatią do anime czasowo straciłam także przyjaciółkę.
Kolejne próby stworzenia bloga były tak tragiczne, że pominę je milczeniem.
Właściwie za każdym razem zabrakło mi jednego - cierpliwości. Nie ukrywam, cierpliwość u mnie to niemal ostatnia cecha, tak samo z resztą jak pracowitość. Niestety szybko się zniechęcam, co również zbytnio nie pomaga... Teraz będzie mi o tyle łatwiej, że tym razem nie będzie to blog-niekończącasięopowieść z jakimś nieprzyzwoicie długim opowiadaniem (w planach rzecz jasna, bo jak to w naturze wychodzi to różnie bywa), gdzie wystarczy utknąć w jednym momencie, żeby wszystko się posypało...
Cóż, postaram się, żeby tym razem było inaczej i może tego bloga uda mi się utrzymać.