sobota, 24 maja 2014

Prawie jak Pascal

Jakiś czas temu postanowiłam spróbować swych sił w dziedzinie wypieków, do czego ewidentnie przyczyniła się nuda oraz przekonanie, że babcine geny zapewniające zdolności w tym kierunku wreszcie powinny się u mnie objawić. Postanowienie zaowocowało wynalezieniem w czeluściach internetu całkiem dorzecznie wyglądającego przepisu ( link ), który natychmiast postanowiłam wypróbować.
Nigdy tego nie robiłam, a po tym zdarzeniu szczególnie nie zamierzam nabijać się z osób, których każda próba wcielenia w życie przepisu kulinarnego kończy się katastrofą. Niby nie ma nic łatwiejszego, niż podążać za cudzymi wskazówkami... Niby. W rzeczywistości natomiast bywa rozmaicie. Zwłaszcza wtedy, gdy kucharza najdzie niebezpieczna ochota na unowocześnianie owych wskazówek. Cała bowiem późniejsza "awaria" swe korzenie miała prawdopodobnie w mojej inwencji twórczej i lekkim niedbalstwie.
Problemy zaczęły się mniej więcej w momencie, kiedy nie byłam w stanie rozmieszać kulachy, która powstała po próbie "połączenia składników przesianych i masy jajecznej". Przy tym, co znajdowało się w misce, nawet beton wydawał mi się wówczas dość płynną masą. W celu ucywilizowania podejrzanej konsystencji ciasta dodałam sporo więcej mleka. Nie przyszło mi tylko do głowy, że roztopione masło również spowodować może rozrzedzenie ciasta... 
Gdy ciasto znajdowało się już bezpiecznie w papilotkach (a zmieszczenie go w 12 tychże cudach było nie lada wyzwaniem) okazało się, że nijak nie mogę wstawić go do piekarnika, jako że rozchodził się z niego (piekarnika) dziwny zapach spalenizny. Naturalnie przywołał on domowników, w których asyście udało się odkryć, iż winny zapachu jest fragment zapiekanki, który ukrył się w jednej ze szczelin z tyłu. Tymczasem nadmiar ciasta zaczął torować sobie drogę do wolności, czego naturalnie nikt jeszcze nie zauważył. Usunięcie przypalonych resztek i ponowne nagrzanie piekarnika zajęło dość czasu, by rzuciło mi się w oczy większe niż zwykle (czytaj: większe niż podczas pieczenia muffinów Dra Oetkera) rozciągnięcie papilotek. Poczułam się lekko zaniepokojona, lecz bez dalszych przemyśleń wstawiłam blachę do piekarnika.
Przy tym, co później się w nim rozgrywało, nawet spektakularne zatonięcie Titanica to marność.
Szczęście jednak, iż ekspansja ciasta nie wyszła poza brzegi blachy. Cztery muffiny uratowały się w całkiem niezłym stanie, trzy, ponieważ przypadkiem użyłam do nich podwójnych papilotek, jedna, ponieważ znajdowała się w centrum blachy i zawierała najmniej ciasta, więc gdy pozostałe już się rozlały, ona nie miała na to szans.
Fakt faktem, uratowane muffiny smakowały na tyle dobrze, że postanowiłam spróbować swych sił po raz drugi. Tym razem bez nadmiaru któregokolwiek ze składników. 

Nauczona doświadczeniem wprowadziłam jednak innowacje, mianowicie:

~ uznałam, iż ilość ciasta jest wystarczająca do upieczenia nie 12, a 16 muffinów
~ na każdego muffina przypadały dwie papilotki złączone w jedną
~ z nakładaniem ciasta do papilotek poczekałam, aż piekarnik będzie nagrzany

Z efektu mych kucharskich poczynań tym razem jestem w pełni zadowolona. Muffiny ładnie wyrosły, a żaden z nich się nie rozlał. Przepis polecam, muffiny wychodzą dokładnie takie, jak na swoim blogu opisuje autorka przepisu :)



środa, 21 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Siódmy

Przed polskim nie denerwowałam się w ogóle, co biorąc pod uwagę poziom stresu podczas poprzednich matur stanowiło dość duże, by nie rzec ogromne zaskoczenie. Na miejsce oczywiście przybyłam zbyt wcześnie, w rezultacie przez czterdzieści minut czytałam "Dumę i Uprzedzenie", początkowo w przejściu między halą sportową, a budynkiem szkoły, później przed salą egzaminacyjną. Zmiana lokalizacji nie wyszła mi na dobre, przed salą na wyniki swego przemówienia czatował kolega, który chodził i wzdychał, chodził i wzdychał, chodził i wzdychał... I czynił to tak głośno, że w kółko czytałam to samo zdanie. W dodatku przez to jego wzdychanie zaczęłam się stresować.
Jedno spojrzenie na komisję utwierdziło mnie w przekonaniu, że zbyt dobrze nie będzie. Wystartowałam niefortunnie, a więc wyjściem na korytarz po dowód, którego naturalnie zapomniała wziąć ze sobą. Parę zająknięć zaliczyłam, jednak do końca w miarę szczęśliwie dobrnęłam. Pytania skomplikowane nie były, dwa na interpretację cytatu, jedno o genezę tytułu. Mimo to straciłam gdzieś w trakcie dwa punkty zdając tym samym maturę ustną z całkiem mnie satysfakcjonującym wynikiem 90%. Przyszło mi na myśl, że jednak lepiej rozmawiało mi się wczoraj po angielsku, niż dziś po polsku.
Na zakończenie cytat z przemówienia mojej przyjaciółki: "Nie wahali się oddać życia, mimo iż byli świadomi, że przypłacą to śmiercią".

Tym oto żmudnym sposobem potwór maturalny został pokonany. Mam nadzieję, że na zawsze, a nie tylko do przyszłego roku, albo sierpnia...


wtorek, 20 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Piąty i Szósty

Na temat chemii za wiele do powiedzenia nie miałam i nie mam, toteż zdecydowałam się na połączenie jej z ustnym angielskim, aby nie okazało się, że post zawiera trzy zdania.
Tym, co zaskoczyło mnie najbardziej była kosmiczna liczba zadań - 39. Absolutny rekord wśród arkuszy z CKE. Podobno część maturzystów nie wyrobiła się w czasie. Mnie na szczęście udało się wybrnąć... Choć i tak na maxa szans nie mam. Za to tli się we mnie iskierka nadziei, że jakiś przyzwoity wynik jednak osiągnę. Zadebiutował gal, moja przyjaciółka pomstowała całkowitą nieobecność chromu, zaś brak redoksów zbulwersował większą część społeczności.
Przed ustnym angielskim stresowałam się chyba bardziej, niż przed pozostałymi maturami razem wziętymi. Zawsze czułam się pewniej na sprawdzianach, niż podczas odpowiedzi. Miałam czas do namysłu, a jeśli zadanie stanowiło dla mnie problem, mogłam je pominąć i wrócić do niego później. A może chodziło tylko o czas na zaplanowanie wypowiedzi... Nie jestem osobą spontaniczną i nie lubię działać bez sprecyzowanego planu. Plan sprawia, że czuję się pewnie i bezpiecznie. Nienawidzę iść na żywioł, a przecież na tym polega ta nieszczęsna ustna matura stworzona prawdopodobnie jedynie ku udręce uczniów.
Tyle dobrego, że nie byłam sama w tej godzinie kaźni. Towarzyszyła mi koleżanka z klasy, wyglądająca na jeszcze bardziej zestresowaną, co oczywiście od razu poprawiło moje samopoczucie. Naturalnie szybko wyszło na jaw, że żadna z nas nie jest w stanie sobie przypomnieć podstawowych zwrotów, toteż powtórki językowej zaniechałyśmy całkowicie. Zdecydowanie największy problem stanowiła kwestia wejścia. Proszą, nie proszą, odezwać się po polsku, czy po angielsku, po angielsku chyba lepiej, dobre wrażenie, brać torebkę, chyba można, na ustnym przecież nie ściągniesz, a może jednak...? Problem nadbagażu rozwiązałam obarczając koleżankę torbą i przydługim parasolem. Parę minut później (zdecydowanie za mało!) okazało się, że do sali prosi osoba, która zdawała przed nami i właśnie "odebrała wyniki", tj. zapoznała się z werdyktem komisji. Weszłam do sali i złamałam konwencję, ponieważ zamiast starać się zrobić dobre wrażenie skupiłam się na tym, jakie komisja na mnie wrażenie wywiera. Oceniłam, że pozytywne i po formalności dotyczącej dowodu wylosowałam sobie zestaw tortur. Moim szczęśliwym numerem okazała się liczba 47, w której ukrywał się znaleziony w niejasnych okolicznościach kot, kobieta po zakupach świątecznych oraz lokal na przyjęcie urodzinowe. Podczas gry wstępnej przyznałam, że irytują mnie moi znajomi, cieszy mnie kupowanie książek, nie pójdę do wojska z powodu słabej kondycji i obawy przed krwią, a moi sąsiedzi to cudowni ludzie. Jak następnie ustaliliśmy z komisją,  wspomniany wcześniej kot znaleziony został w pobliżu warzywniaka, blisko ulicy, był mały, czarny i nie "scratch". Po podchwytliwym pytaniu, czy nie jestem uczulona na koty ("To nie prawda, jestem uczulona na psy") przeszłam do opisu obrazka. Marzenie! Kobieta w różowym sweterku siedzi na kanapie, w rękach trzyma torby z zakupami, w tle choinka, z drugiej strony kominek. Chciałam powiedzieć, że kobieta wygląda "sad", ale ze zdenerwowania wyszło mi "fat"... Pytania do obrazka nieszczególnie mi się podobały, głównie dlatego, że cały czas nie mogłam sobie przypomnieć, jak u licha nazywają się torby na zakupy, co utrudniło mi konwersację. Na zakończenie przyznałam, że wczoraj kupiłam "Dumę i uprzedzenie" oraz białe sandały, szukałam spódnicy (możliwe, że powiedziałam sukienki, lub też w ogóle bóg wie co), ale nie było odpowiedniej. Problem z lokalem urodzinowym okazał się strzałem w dziesiątkę, nigdy w życiu tak się nie rozgadałam jak wówczas. Dwa pytania jakie dostałam na koniec traktowały o żarciu, co było mi nie w smak, ponieważ cały dzień (mniej więcej dziewięć godzin) żyłam na kawałku kiełbasy i dwóch melisach, więc trochę mnie mdliło. Kiedy po czwartym pytaniu, czy coś jeszcze chce powiedzieć przyznałam, że nie jestem w stanie wymyślić nic więcej na dany temat, pozwolono mi wyjść na świat. Na świecie, który stanowił korytarz dopadły mnie koleżanki spragnione wieści o tajemniczym przebiegu egzaminu. Parę minut później usłyszałam wynik: 30/30 pkt i tak zakończyła się zmora ustnej matury z angielskiego.
Dzień jutrzejszy mam nadzieję będzie definitywnym rozstaniem ze wszelkimi maturami.

A w ramach bonusu piosenka, która pocieszała mnie dziś w najgorszych momentach zwątpienia :)


wtorek, 13 maja 2014

Władca Pierścieni: Wojna o Mordor

Gdyby ktoś zapytał mnie, czym się interesuję, miałabym poważny problem z odpowiedzią. Interesuję się wszystkim, a więc w zasadzie niczym. Dziwnym trafem owo "nic" posiada charakter cykliczny, w związku z czym wszelkie moje zainteresowania objawiają się w konkretnych miesiącach, tudzież porach roku (poza kryminałami i chemią, one mają charakter stały). Nastał maj, w związku z czym chciwie rzuciłam się na "Władcę Pierścieni" oraz "Przygody Merlina", a z powodu tego ostatniego także na wszystko, co ma jakikolwiek związek z legendą o królu Arturze. Ponieważ poza regułą, że zgon (obojętne, czy cudzy, czy swój) stanowi klucz do sukcesu, nie mam powodu do krytyki serialu, a więc i jego parodiowania, postanowiłam pójść w innym kierunku i opisać coś, co nieświadomie wymyśliłam ok. 11 lat temu.
W momencie wymyślania o "Władcy Pierścieni" wiedziałam niewiele więcej niż nic. Dysponowałam jedynie paroma krótkimi scenkami, bo scenami nazwać tego niepodobna, wyrwanymi gdzieś spośród filmów, a także jakimś mrocznym i niejasnym zarysem fabuły powstałym w oparciu o reklamy oraz fragment filmu animowanego. W stworzeniu własnej wersji zdarzeń, które miały miejsce w Śródziemiu nie specjalnie mi to przeszkodziło...


DRUŻYNA PIERŚCIENIA
Wszystko zaczęło się, gdy znany w wiosce bajarz i hulaka Bilbo Baggins postanowił urządzić na tyłach swojej posesji imprezę pożegnalną na własną cześć. Mimo, iż nie był mężem poważanym, a niektórzy z mieszkańców potajemnie się go obawiali, był istotą powszechnie lubianą, toteż goście tłumnie nawiedzili jego działkę w wyznaczonym dniu. Impreza okazała się hitem, wszyscy przejawiali bardzo dobry nastrój do czasu, gdy podczas przemówienia Bilbo nagle rozpłynął się w powietrzu. Po tym dziwnym wypadku nikt nie miał już ochoty na zabawę, toteż przyjęcie umarło śmiercią naturalną godzinę później. Gdy adoptowany syn Bilba, Frodo, wrócił po imprezie do rodzinnego domu, w tajemnych celach ukrytego we wnętrzu pagórka odkrył, że ojciec zostawił mu w podarku przekazywany z pokolenia na pokolenie rodowy pierścień. Frodo zasmucił się wielce, albowiem był to znak, iż nigdy już nie spotka ukochanego ojca.
Trzy dni później wizytę złożył mu Gandalf, stary przyjaciel Bilba. Nawiedził on dom Bagginsa, ponieważ pewne przesłanki kazały mu mniemać, iż pierścień rodowy jest w rzeczywistości pierścieniem jedynym należącym do Saurona. Dziesiątki, a możliwe, że setki lat temu Sauron, wówczas jeszcze Saruman, pewnej nocy wykradł elfiemu kowalowi jego największe dzieło - niezwykle potężny magiczny pierścień, po czym zabił elfa. Zbuntował się on przeciwko rządom Wielkiej Rady złożonej z władców okolicznych państw oraz wielkich czarodziejów i wypowiedział im wojnę. Na swą siedzibę wybrał Czarną Wieżę w krainie Mordor, gdzie zaległy cienie. Wojna trwała długo i była niezwykle krwawym epizodem w dziejach Śródziemia, lecz skończyła się tryumfem Wielkiej Rady i śmiercią Saurona. Niestety, wyszło na jaw, iż przetrwał jego pierścień jedyny, niebezpieczny relikt, który należy zniszczyć za wszelką cenę, ponieważ puki on istnieje, istnieć będzie także Mordor i trwać będzie walka z jego siłami. Zniszczyć go można w jeden tylko sposób - wrzucając go w ogień, z którego powstał, do Szczeliny Zagłady, która biegła w poprzek zrujnowanej sali tronowej w Czarnej Wieży, na Górze Przeznaczenia.
Przejęty opowieścią czarodzieja Frodo postanawia wyruszyć w pełną niebezpieczeństw podróż i zniszczyć pierścień. W wyprawie towarzyszą mu jego trzej przyjaciele: Sam, Merry i Pippin. Stanowią oni Drużynę Pierścienia, która w rezultacie składa się z samych ludzi. Po przebyciu długiej drogi stają oni na progu karczmy, w której postanawiają spędzić pierwszą od ponad miesiąca noc w prawdziwych łóżkach. Niestety okazuje się, iż karczma nie jest bezpiecznym dla podróżników miejscem. Dochodzi do bójki, podczas której herszt bandy miejscowych rzezimieszków zadaje Frodowi cios nożem. Ranny Frodo zostaje ewakuowany przez kompanów na wozie z sianem, na którym po paru godzinach walki z przeznaczeniem umiera. Pierścień dziedziczy najbliższy krewny denata, Pippin. Po prowizorycznym pochówku, przyjaciele ruszają w dalszą drogę.
Ścigani przez mroczne siły Mordoru muszą zachowywać czujność w dzień i w nocy. Tak szybko, jak pozwala im konieczność ukrywania się podążają ku Czarnej Wieży. Szczęście, dzięki któremu wymykali się dotąd z łap wrogów opuściło ich podczas przeprawy przez Kamienny Most. Pippin przekazał pierścień najlepszemu przyjacielowi, Merry'emu, po czym poświęcił się dla dobra Drużyny. Tym oto chwalebnym czynem zakończyło się jego życie.
Merry i Sam dotarli w końcu do gór otaczających Mordor. Natknęli się tam na zbrojny oddział orków, któremu z trudem uciekli. Schronienie znaleźli w małej osadzie niewielkich, mrocznych istot zwanych hobbitami. Mimo ogromnej nieufności stworów, jednego z nich udało im się przekonać, by za opłatą służył im za przewodnika.

DWIE WIEŻE
Merry i Sam wraz z hobbitem przemierzają rozległe górskie tunele.
Tymczasem Wielka Rada rozpoczęła oblężenie Mordoru. Nieopodal jego wrót staje zbudowana z bali jasnego drewna Biała Wieża, centrum dowodzenia sił dobra. Stale wykłócający się ze wszystkimi stary elficki dowódca Legolas, dwóch królów i Gandalf zgromadzili się w Pokoju Strategów, skąd obserwują przebieg bitwy na magicznej planszy odzwierciedlającej ruchy wojsk. Na skutek błędu króla Gondoru siły Wielkiej Rady poniosły klęskę okupioną wysokimi stratami w ludziach, a przyjaciel Legolasa Aragorn, zwykły chłop gondorski, aczkolwiek dowódca małego zbrojnego korpusu liczącego dwudziestu ochotników z jego wioski o włos uniknął śmierci. Morale wojsk obniżyły się na skutek pojawienia się na polu bitwy owianego mroczną sławą generalnego dowódcy oddziałów Mordoru.
Dalsza walka wydaje się samobójstwem. Legolas, który stracił całą wiarę w sens prowadzonych działań zbrojnych postanawia wycofać swe zastępy łuczników i wrócić do własnego kraju. Do odwrotu stara się przekonać Aragorna. Radzi mu, by nie wystawiał podkomendnych, a zarazem przyjaciół na pewna śmierć. Aragorn jednak całym sercem wierzy w słuszność walki oraz możliwość zwycięstwa. Czuje, że jego obowiązkiem jest być tutaj oraz zachować posłuszeństwo wobec umiłowanego władcy. Między przyjaciółmi dochodzi do kłótni, podczas której padają ostre słowa.
Następuje przerwa w starciach.
Merry i Sam są wycieńczeni długotrwałą wędrówką. Gdy wydaje się, że już tak niewiele dzieli ich od dotarcia do Czarnej Wieży, wpadają w pułapkę orków na skutek zdrady hobbita. Wywiązuje się walka, w której pozostali przy życiu członkowie Drużyny Pierścienia wydają się być skazani na porażkę. Dysponujący miażdżącą przewagą liczebną orkowie zwyciężają. Zabijają Merry'ego, a pierścień jedyny wpada w ich łapy. Samowi cudem udaje się zbiec. Poprzysięga on zemstę hobbitowi.
Dwunastu szamanom Mordoru udaje się przy pomocy pierścienia jedynego wskrzesić Saurona.

POWRÓT KRÓLA
Król Gondoru na skutek licznych ran jest umierający . Monarcha ostatnie tchnienie wydaje na łonie Aragorna, który usiłując ratować władcę, odniósł ciężkie obrażenia. Załamanego śmiercią króla Aragorna przed morderczym ciosem w ostatniej chwili ratuje Legolas, który zmienił decyzję i ponownie dołączył wraz z łucznikami do sił Wielkiej Rady. Następuje przerwa w walkach.
Suron objawił się w nowym wcieleniu i postanowił rokować z przedstawicielami Wielkiej Rady. Po tym, jak odrzucono jego żądania, rozpoczęła się ostateczna bitwa.
Tymczasem Sam samotnie wyrusza na zdobycie Czarnej Wieży. Zdesperowany rozpoczął wspinaczkę po kamiennej ścianie twierdzy ciemności, by dostać się na ostatnie jej piętro. Pokrwawiony wdarł się nareszcie do sali tronowej. Niestety czekała go tam nieprzyjemna niespodzianka - oto stanął oko w oko ze straszliwym Sauronem. Rozpoczęła się nierówna walka. W pewnym momencie przemęczony Sam upadł na kolana. Sauron gotował się do zadania intruzowi ostatecznego ciosu... Nagle jednak padł przebity mieczem Sama. Dzielny chłopak zdarł z jego ręki pierścień jedyny i wrzucił do Szczeliny Zagłady niszcząc tym samym na wieki potęgę Saurona i Czarnej Wieży.
Siły dobra zwyciężyły. Okazało się, że Aragorn był zaginionym synem króla Gondoru, starszym bratem Boromira, w wyniku czego obejmuje on tron. Ów stan rzeczy z radością zaakceptowali poddani, Boromir bowiem nie cieszył się dobrą opinią wśród społeczeństwa, natomiast wszyscy bez wyjątku żywili przyjazne uczucia w stosunku do jego brata. Aragorn poślubił księżniczkę sąsiedniego królestwa, Arwenę, a dwudziestu ochotników, których podczas starć o Mordor miał pod komendą awansował.
Wszyscy żyli nawet długo i dość szczęśliwie, a Sam oraz jego polegli przyjaciele zostali okrzyknięci bohaterami narodowymi.

THE END


POSŁOWIE
Wyobraźcie sobie moje zdumienie, gdy obarczona powyższą wizją tolkienowskiej trylogii czytałam oryginał...

poniedziałek, 12 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Czwarty

Biologia wbrew wszelkim przewidywaniom nie była straszna, więc nieszczególnie jest o czym pisać.
Nieskończenie trudne okazało się zadanie dot. mioglobiny, dla mnie niewykonalne, jako że nie miałam pojęcia jaką funkcje owo coś może pełnić. Właściwie jedynym zaskoczeniem była forma wykresu, jaką zażyczył sobie widzieć osobnik układający maturę (liniowy). Ucieszyło mnie pytanie o retrowirusy, które po prostu uwielbiam :) Przyjaciółka natomiast spać nie będzie mogła z powodu kwestii stałocieplności pingwina...
Cud prawdziwy, że nie postanowili nas, że się tak wyrażę, udupić tą maturą. Choć może jest to radość przedwczesna, nie wiadomo, jaki tam czyha klucz odpowiedzi... Według słów prof. od biologii, "wystarczy jedno słowo źle, i całe zadanie jest źle". Nie to, abym jakoś wybitnie wierzyła w jej tezę, aczkolwiek nie mogę się wyzbyć wrażenia, że ja tam praktycznie każde słowo mam źle...
Oby chemia nie była zbyt... hmm... innowacyjna.

niedziela, 11 maja 2014

Przygotowania do Dnia Czwartego

Podczas studiowania gigantycznej cegły, jaką stanowi księga zwana powszechnie "Biologią Villego" udało mi się natrafić na parę mniej lub bardziej obrzydliwych faktów. Nie mniej jednak z jakichś tajemnych i zapewne miejscami niezrozumiałych przyczyn wydały mi się dobrymi dowodami na to, iż biologia, mimo starań niektórych nauczycieli tego przedmiotu, jest całkiem interesująca. Ponieważ powtarzałam głównie zoologię, poniższe punkty dotyczą świata braci najmniejszych.


1. Podczas, gdy ośmiornice poprzestały na jedynie ośmiu ramionach, łodzik posiada ich ok. 90. Jego łacińska nazwa to Nautilus.

2. Jednym z przystosowań głowonogów ułatwiających im ucieczkę przed drapieżnikami jest zdolność do zmiany barwy ciała spowodowana obecnością chromatoforów, czyli komórek zawierających ziarna pigmentu.

3. Termin rozmnażania wieloszczeta Palolo przypada na dwie godziny jednej nocy w październiku lub listopadzie i związany jest z fazą księżyca.
(Rozsądne wyjaśnienie tegoż zjawiska: synchronizacja cyklu rozrodczego samic i samców zwiększa prawdopodobieństwo zapłodnienia komórki jajowej, a co za tym idzie przedłużenia gatunku, natomiast co do księżyca, chodzi tutaj o pływy oceanu).

4. Zapłodnienie komórek jajowych w przypadku dżdżownic następuje w śluzowatej mufce wytworzonej przez gruczoły siodełka. Na skutek ruchów zwierzęcia wypełniona zawiesistym płynem mufka przesuwa się w kierunku odcinka głowowego, zostają do niej złożone jaja oraz uwalniane są plemniki ze zbiorniczka nasiennego... I w dużym skrócie to tak powstaje dżdżownica.

5. Istnieją typy zwierząt o tak wdzięcznych nazwach jak kryzelnice i mszywioły. Mało tego, że istnieją, to jeszcze posiadają lofofor...

6. Wrotki, choć to organizmy wielokomórkowe, są zbliżone rozmiarami do pierwotniaków.

7. "Łopata ziemi może zawierać ponad milion nicieni."

8. Rozgwiazda potrafi wynicować swój żołądek na zewnątrz ciała.

9. U niektórych strzykw (ogórków morskich) zachodzi zjawisko zwane ewisceracją, które polega wyrzuceniu na zewnątrz ciała układu pokarmowego, narządów oddechowych oraz gonad. Po pewnym czasie następuje regeneracja wszystkich utraconych narządów.

10. Perły powstają z węglanu wapnia, a więc z tego samego materiału, co skorupka jajka.

11. Stekowce to jedyne ssaki nieposiadające sutków. Ich młode zlizują mleko wydzielane przez gruczoły mlekowe. Tak więc bajka "Fineasz i Ferb" poniekąd nie fantazjuje w tym temacie...


I na zakończenie dwa małe bonusy dla wytrwałych:

12. Wirusy są to prawdopodobnie fragmenty kwasów nukleinowych, które "uciekły" z organizmów komórkowych. Ich sklasyfikowanie stanowiło problem, ponieważ nie wykazują one cech organizmów żywych, lecz nie można ich także uznać za materie nieożywioną.

13. Przemiany, w wyniku których powstają główne składniki miodu pszczelego - glukoza i fruktoza, zachodzą w układzie pokarmowym pszczoły. Smacznego.

środa, 7 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Trzeci


Chciałam, żeby zaczynało się czymś optymistycznym, ale uchowaj Boże od kolejnego takiego dnia. O ile wczoraj byłam zmęczona matematyką, tak po dzisiejszych angielskich padam. Dom opuściłam ok. 8.00, wróciłam o 18.30...
Podstawa nie stanowiła problemu, pomijając fanaberie głośników, przez które rozbrzmiewać miała słuchanka. Przytrafiły mi się dość szczęśliwe tematy w części przeznaczonej na twórczość własną, fragmenty czytelnicze okazały się odpowiednio nudne, słuchanki wystarczająco ciekawe... Chyba zdam.
Ciekawie zaczęło robić się przed rozszerzeniem. Przede wszystkim ogłuszyła mnie informacja, iż rozszerzenie składa się z dwóch części, między którymi nieszczęśni maturzyści dysponują półgodzinną przerwą. Półgodzinną w teorii, w praktyce bowiem było tego raptem 15 minut, jeśli ktoś finiszował z rozprawką (pardon, twórczością własną - niektórzy desperaci chwytali się opowiadania, bo recenzji u nas chyba nikt) w ciągu ostatnich pięciu minut.
Jak można było się spodziewać, arkusz był masakryczny. Po konsultacji z resztą biedaków dowiedziałam się, iż z transformacji mam co najmniej pół punktu. Zatrważająca ilość... Naturalnie nie sprawdziły się przewidywania nauczyciela od angielskiego, że tegoroczna rozprawka dotyczyć będzie ekologii tudzież Ukrainy. Nie. Wady i zalety zakazu prowadzenia samochodu przez rok po uzyskaniu prawa jazdy bez nadzoru doświadczonego kierowcy. Łatwizna... O ile się wie, jak jest po angielsku prawo jazdy i doświadczony kierowca. Na szczęście wiedziałam. Za to musiał się nakombinować, jak nie wykroczyć poza limit słów. I tak poniżej 270 nie udało mi się skrócić.
Przerwa, ciąg dalszy.
Część druga była jeszcze gorsza od poprzedniej, choć może miało to związek z moją niedyspozycją umysłową. Po dziewięciu godzinach na nogach człowiek zaczyna jednak mieć pewne problemy z koncentracją. Będąc szczerą, ok. 70% odpowiedzi strzelałam. No, może nie do końca, teksty przeczytałam i starałam się myśleć, ale i tak uważam, że było to bliższe strzelaniu niż czemukolwiek innemu.
Na busa zmuszona byłam czekać 40 minut, do domu powróciłam akurat w odpowiednim momencie, by rodzice poniechali zamiaru zawiadamiania policji o mym zaginięciu. Cóż, żadne z nas nie spodziewało się, iż rozszerzenie trwać będzie prawie 4 godziny. A komórki oczywiście na egzamin wnieść nie można...
Do poniedziałku potwór maturalny z głowy.

wtorek, 6 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Drugi

"A chrzanić!"
motto dnia 
dzisiejszego

Długo rozpisywać się chyba nie będę, czuję się zmęczona zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Po fatalnym błędzie popełnionym podczas matury z polskiego (kto mógł przypuszczać, że Poeta i Gospodarz mają odmienne zdania?!... A tak, wszyscy pozostali...) uznałam, że jest mi wszystko jedno i z tym oto stwierdzeniem ruszyłam w bój z matematycznym potworem. Już pierwsze zadanie okazało się dziwne, jednakże dawało się zrobić bez większych problemów. Zachęcona tym sukcesem rozwiązałam kolejne 24 twory czyjejś chorej wyobraźni.
Za pierwszym podejściem (gdy po raz pierwszy oglądałam zadania otwarte i pomijałam te, na które nie miałam pomysłu) udało mi się pokonać... aż trzy zadania. Marnie. Nie szkodzi, zaraz będzie lepiej. Po ponownym przejrzeniu mojego egzemplarza tortur wzięłam się za, jak mawia moja matematyczka, zadanie najdroższe, za 5 pkt. Sympatyczne - zamek, parking, turysta... Nie wiem, jakim cudem, ale po raz pierwszy w życiu wyszła mi w tym typie zadania delta, z której dało się wyciągnąć pierwiastek. Dokończenie zadania stanowiło już zwykłą formalność. Po tym spektakularnym sukcesie nastąpił przypływ mocy w wyniku którego rozwiązałam całą resztę... No, pomijając jeden dowód i pół zadania z następnej po nim strony, ale i tak jest nieźle. Chyba zdam :)
Jeszcze tylko jutrzejsze angielskie i na ten tydzień potwór maturalny z głowy.
A co do genezy owego terminu...


Mam nadzieję, że filmik się odtworzy ;]

poniedziałek, 5 maja 2014

Sądu Ostatecznego Dzień Pierwszy

"Jak zdam, to będzie fajnie" pomyślałam posępnie i ukontentowana tym stwierdzeniem poszłam kupić pizzę.


Dlaczego ukontentowana? A, to bardzo proste. Podstawowa zasada rządząca wszelkimi pisemnymi egzaminami mówi, iż im gorzej myślisz, ze napisałaś, tym lepiej rzeczywiście ci poszło. Przeczucia co do swej pracy mam mroczne i serdecznie współczuję osobie, która będzie moje bazgroły sprawdzać - ze zdenerwowania początkowo latała mi ręka i efekty wyglądają dość malowniczo...
Wypracowanie to była makabra. W tym roku wbrew wszelakim przewidywaniom, czy to uczniów, czy też naszej polonistki, uraczono nas tematami z "Potopu" i "Wesela". Na "Potop" tak poniekąd nadzieję miałam, zastanawiałam się, czy z uwagi na fakt, że my ostatni przerabiamy coś z twórczości Sienkiewicza nam go nie dadzą (nasza pani profesor uznała, że własnie z tego tytułu nie będzie go na pewno). Nie to, żebym brała tę myśl na poważnie, spodziewałam się raczej hitu maturalnego z ostatnich kilku lat - "Lalki" Prusa, oraz jak chyba większość ludu "Tanga" Mrożka, a tu taka niespodzianka...
Fragment "Potopu" przeczytałam, ku pokrzepieniu serca, po czym zabrałam się za pisanie "Wesela".
Temat z dramatu Wyspiańskiego marzeniem nie był, dostaliśmy fragment, z którego ciężko było wyciągnąć coś ciekawego, ale przynajmniej w tym przypadku w miarę jasno określono, czego właściwie od ucznia się oczekuje. Do "Potopu" w żaden sposób owych słów odnieść niepodobna, przeczytałam parę razy nagłówek i nie byłam w stanie wymyślić, co konkretnie należałoby w takim wypracowaniu zawrzeć. O ile dobrze pamiętam to było coś o emocjach i stanach żołnierskich... Aha, i sytuacjach. Mniejsza o to jakich. Interpretacja "Wesela" jakoś mi poszła, finiszowałam przyzwoitym wynikiem dwóch i pół strony twórczości własnej.
Przyjaciółce poszło podobnie, także dwie i pół strony, też "Wesele", z którego to była bardzo zadowolona, jako, iż jest to jedyna lektura przeczytana przez nią od czasów "Kubusia Puchatka".
Czytanie ze zrozumieniem to już tak swoja drogą, nieszczególnie przypadł mi do gustu tekst, coś tam o miłości, nie tragiczne nawet, ale szczerze mówiąc, czytywałam lepsze. Dużo bardziej podobał mi się tekst z próbnej, był rewelacyjny. Natomiast taka moja ekscentryczna koleżanka uznała tekst za genialny, powtarzając jej własne słowa: zrozumiała go doskonale, ponieważ pisała go kobieta, a ona też jest kobietą i dlatego tak dobrze go zinterpretowała. Tym stwierdzeniem mnie i moja przyjaciółkę wprawiła w zdumienie, gdyż dotychczas uważałyśmy ją za typ osoby, która chętniej eksponuje swoją męskość, aniżeli kobiecość. No, różnorodnie na świecie bywa...
Mnie osobiście lepiej pisze się testy na czytanie ze zrozumieniem z prac stworzonych przez mężczyzn, wydają mi się prostsze. Doszłam do wniosku, iż może jest to spowodowane tym, że mężczyzna pisząc stosuje więcej logiki, natomiast kobieta opiera się na intuicyjnym postrzeganiu świata, a jak wiadomo cudzą logikę łatwiej ubrać we własne słowa, niż cudzą intuicję.
Zasłużony relaks obejmował pizzę i seans filmu "Władca Pierścieni: Dwie Wieże". W sumie nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. Ostanie, co pamiętam, to Gandalf bijący Theodena po głowie tym swoim bejsbolem oraz stwierdzenie, że Orlando Bloom ma całkiem miły głos...