sobota, 26 lipca 2014

Misja Sama i Froda - Historia Prawdziwa

Skoro przyjęto mnie na studia, nadszedł czas, aby pozbyć się zbędnego balastu przeszłości w postaci zeszytów i książek z liceum i gimnazjum. W jednym z podręczników od angielskiego natknęłam się na pewną historyjkę obrazkową. Mieliśmy wówczas wyjątkowo nudną nauczycielkę, która potrafiła uśpić ucznia samym spojrzeniem, tak więc nie należy się dziwić, iż zamiast uważać na lekcji wolałam zająć się tworzeniem komiksu...
Bez powiększenia raczej się nie obejdzie, ale nie da się już niestety ustawić większego rozmiaru. Z góry przepraszam za ewentualne błędy, na pół-śpiąco trudno jest myśleć o gramatyce :)


czwartek, 17 lipca 2014

Akcja rekrutacja


Dziś miało nastąpić ogłoszenie wyników I tury rekrutacji na moje studia. Ze zrozumiałych zatem względów od rana okupowałam komputer.
Okupację rozpoczęłam niemal od razu po przebudzeniu, ok. 8.10, a zakończyła się ona równie szybko, co zaczęła. Czekał mnie tego dnia rodzinny wyjazd na zakupy, który z przyczyn niezbadanych przesunięty został na 9.00.
W czasie tejże rekordowo krótkiej okupacji udało mi się zdobyć kilka istotnych informacji: ogłoszenie, kto został przyjęty, odbywa się poprzez publikację na stronie uczelni listy, a nie po Bożemu, poprzez wyświetlenie informacji na profilu potencjalnego studenta; publikacja listy nastąpić ma do godziny 15.00; gdyby ktoś nie posiadał internetu, lista wisi także gdzieś w gmachu uczelni.
Od razu skojarzyło mi się to z moim liceum. Wszelakie listy: pierwszych klas, fakultetów, grup na język angielski/ francuski/niemiecki/rosyjski, rozpiska kto w której sali zdaje maturę, zawsze wywieszone były na drzwiach wejściowych. Wyjątki stanowiły listy z grupami na W-F - tych szukać należało w pokoju nauczycieli tego przedmiotu (przy czym nigdy w historii nie zdarzyło się, by któryś z uczniów wpadł na ten pomysł sam) oraz lista zastępstw wywieszana regularnie na tabliczce korkowej koło męskiego WC. Wielką osobliwością były również listy wpłat na ksero wiszące na ścianie w pokoju Pana Ksero (osobnika obsługującego wspomniane urządzenie, którego imienia nikt nigdy nie poznał) w tłustych latach szkoły, przypięte zapewne po wewnętrznej stronie drzwi szafki pani z sekretariatu w latach chudych. Listy wszelakich składek na oczy widywała jedynie pani z sekretariatu.
Średnio pół roku zajmowało wywiedzenie się, gdzie czego szukać należy.
Do domu dotarłam przed 13. Metoda sprawdzania co 20 minut, czy tajemnicze osobistości odpowiedzialne za publikacje listy przyjętych na studia nie zlitowały się przypadkiem wydała mi się od pierwszej chwili nader właściwa. Tajemnicze osobistości, ochrzczone przeze mnie mianem pań z dziekanatu, nie litowały się przez bardzo długi okres czasu odbierając mi całkowicie apetyt.
W chwili, gdy kompletnie już puściłam wodze fantazji i zaczęłam wymyślać niestworzone historie o tym, jak to paniom z dziekanatu popsuł się ekspres do kawy, parę osób męczyło się nad jego naprawieniem, po czym wszyscy obecni w budynku pielgrzymką wyruszyli ku punktowi obsługi klienta w jakimś markecie, z którego ów ekspres pochodził i dlatego nie opublikowano jeszcze listy... nagle wrócił mi apetyt.
Od razu zinterpretowałam ten znak właściwie, w związku z czym po spożyciu kanapki dopadłam komputera. Mój organizm się nie mylił - czekała już na mnie lista.
Kilka sekund później okazało się, że wbrew wszelkim obawom przyjęto mnie na studia, z resztą z całkiem przyzwoitą liczbą punktów dającą mi miejsce w pierwszej dziesiątce na moim kierunku :D

PS. Gif pochodzi z filmu "Kogel-mogel" ;)

środa, 9 lipca 2014

The Hyundai Story


Już mi się troszeczkę znudziło opisywanie moich kursowych perypetii, dlatego też wzmianki na ten temat pojawiają się ostatnio dość sporadycznie, jednakże dzisiejsza przygoda w pełni zasługuje na upamiętnienie na łamach bloga...
Tak się dziwnie składa, że moja szkoła jazdy znajduje się w jednym mieście, natomiast egzamin zdajemy w drugim, przy czym przez pierwsze paręnaście godzin jeździ się w tym pierwszym mieście. W sobotę zostało mi udzielone pozwolenie na wyjazd do miasta egzaminacyjnego w związku z czym w poniedziałek odbyłam tam pierwszą wyprawę. Wyprawy te z powodów ekonomicznych odbywamy po dwie osoby jeżdżąc na zmianę (jedna 2 godziny, zmiana, druga dwie godziny), akurat trafiłam na koleżankę z wykładów.
Z jakichś nie do końca zrozumiałych dla mnie przyczyn podczas jazd natknąć można się na dwa gatunki samochodów: nissana micrę (zwanego dalej Mikierką) oraz hyundai'a niewiemjakiego (zwanego dalej Hyundai'em). Jakkolwiek Mikierki bym nie lubiła, muszę przyznać, że jazda nim w charakterze pasażera z tylnego siedzenia jest nie do wytrzymania, głównie za sprawą idiotycznego zagłówka, który producenci przewidzieli chyba dla karłów. Siedząc prosto odczuwałam go gdzieś w okolicy łopatek. Może nie stanowiłoby to takiej niewygody gdyby nie fakt, że koleżanka z wykładów rusza przeraźliwym zrywem, co powoduje natychmiastowe wygięcie szyi w tył pod kątem bardzo zbliżonym do 90 stopni. Po prostu urwanie karku.
Aby uniknąć kolejnych bolesnych szarpnięć podczas jej zrywów postanowiłam za wszelką cenę usadowić się tak, aby zagłówek znajdował się tam, gdzie powinien. W rezultacie znalazłam się w nie tyle niewygodnej, co nader oryginalnej pozycji pół skulonej z kolanami na poziomie żuchwy. Po jakimś czasie udało mi się trochę przekonfigurować, czego efektem była całkiem komfortowa pozycja półleżąca mająca tę zaletę, że przy odsuniętych szybach z przodu pojazdu i lekko uchylonej własnej szybie w ogóle nie odczuwało się braku klimatyzacji. Bardzo przydatne przy 32 stopniach w cieniu.
Wątpliwą atrakcją poniedziałkowego wypadu był starszawy lump spacerujący po rondzie jednocześnie na ukos i pod prąd.
Dziś wypadła druga wyprawa egzaminacyjna. Tym razem przytrafił mi się Hyundai. W dalszym ciągu nie mogę się nadziwić, jakim cudem taki czołg daje się tak łatwo i przyjemnie prowadzić. Wszystko w nim reaguje na najlżejszy ruch, co nawiasem stanowi jego jedyną wadę, ponieważ przy redukcji biegu z piątki do czwórki łatwo można się przerzucić i trafić w dwójkę, ale na ogół jest jednak zaletą. Przyjemności jazdy w żadem sposób nie zmniejszył tabun wyprzedzających mnie z częstotliwością 6/min pojazdów...
Pozwolę sobie stwierdzić, że w mieście egzaminacyjnym szło mi całkiem nieźle. Nauczyłam się parkować, 5 razy zmieniać bieg na parusetmetrowym odcinku jezdni, szóstym zmysłem wyczuwać wpadających na jezdnię niczym ślepe torpedy pieszych, a także łutem szczęścia trafiać na wsteczny bieg.
Po zamianie okazało się, że twórcy Hyundai'a w przeciwieństwie do twórców Mikierki zagłówki na tylnym siedzeniu przewidzieli dla osób normalnych rozmiarów. Bardzo zadowolona z życia rozsiadłam się niczym królowa angielska.
Niedługo przed wyjazdem z miasta egzaminacyjnego trafiliśmy na jakiś podejrzany zjazd. Ulica była całkiem szeroka, niejednokierunkowa, a jej podejrzaność polegała na tym, że oprócz nas nie było na niej żywego ducha. Paręset metrów później wiedzieliśmy już, dlaczego.
Otóż jadąc tą ulicą trafiliśmy w sam środek robót drogowych, między koparkę, a poważnie rozharataną nawierzchnię. Nie było wyjścia innego, niż zawrócenie. Nagle ni stąd, ni zowąd wrąbaliśmy się w coś. Owo coś sprawiło, że przód samochodu znalazł się wyżej niż tył, przez co nabrałam przekonania, że stoimy jednym kołem w wielkiej dziurze, co, biorąc pod uwagę stan drogi przed nami, nie było takie oderwane od rzeczywistości. Rozmiar dziury wydał mi się jeszcze większy, gdy po kilku zrywach wyszło na jaw, ze Hyundai w żaden sposób nie jest w stanie ruszyć się choćby o centymetr. Wówczas przed maską wyrósł mężczyzna, który sympatycznym głosem poinformował nas, że w życiu z tego nie zjedziemy, względnie pourywamy zderzaki (czy tam inne części samochodu). Wzbudziło to moje zainteresowanie, ponieważ zjeżdżanie bynajmniej się z dziurą nie kojarzyło. Instruktor spróbował zjechać z tajemniczego cosia osobiście po czym uznał, że istotnie jest to mało wykonalne. Osobnik sprzed maski zawołał kolegów i w mniej więcej pięciu słowach objaśnił plan uwolnienia Hyundai'a. Zostałam grzecznie wyproszona z pojazdu, po czym inny sympatyczny osobnik wręczył mi rower do potrzymania. Przy wspólnym wysiłku sześciu (możliwe, że siedmiu) osób udało się podnieść samochód i odepchnąć go w tył. Zerknęłam ciekawie na tajemniczy obiekt unieruchamiający wcześniej pojazd. Był to fragment najzwyklejszego w świecie krawężnika. Najzwyklejszego, jeśli pominąć rozmiar.
Rower naturalnie zwróciłam, nie jestem kleptomanką.
Dalsza droga minęła już bez niespodzianek. Wróciliśmy, uciekł mi bus, wyrzuciłam na ladę w sklepie połowę zawartości torebki, żeby znaleźć portfel... Zwyczajny dzień.
Jedyną niezwykłość stanowił fakt, że mimo aktywnie działającej klimatyzacji w busie było z pięć stopni cieplej, niż na zewnątrz.

PS. Gif pochodzi z filmu "Skradziona kolekcja" :)