sobota, 23 sierpnia 2014

Jak oczekując egzaminu trafiłam na teleturniej


Właściwie planowałam opisać niezwykłe właściwości magicznego mydła z Mydlarni u Franciszka, ale zanim zebrałam się do napisania czegokolwiek, zostały mi tylko dwa dni do egzaminu praktycznego, więc uznałam, że zaczekam i jednak opiszę egzamin... Lenistwo wzięło górę i w efekcie zamiast wziąć się za pisanie w dniu egzaminu, piszę teraz.
Do miasta egzaminacyjnego dotarłam w jak najgorszym humorze - zdenerwowana egzaminem i zirytowana koniecznością jego zdawania. Niejaką pociechę stanowił fakt spotkania na miejscu kolegi z liceum, który zawsze przynosił mi szczęście na wszelakich testach. Nie wiedzieć czemu pomyślałam, że tym razem po prostu musi przynieść mi pecha.
W końcu wybiła ta straszna godzina i z głośnika, tak jak poprzednio, rozległ się głos wzywający nieszczęśników umówionych na egzamin praktyczny do poczekalni. Tym razem byłam w czołówce. Hmm... Nie, wróć. Było nas raptem pięć osób, w takiej sytuacji nie sposób nazwać jakiejkolwiek pozycji czołówką.
Po wejściu do poczekalni zauważyłam, że z przygnębionej piątki zrobiła się nieszczęśliwa dziesiątka. Cóż... Nie napawało to zbytnim optymizmem, albowiem poprzedni egzamin praktyczny miał się odbyć jakieś pół godziny przed tym moim. Usiadłam przy brzegu stołu i, powodowana mikserem uczuć, w skład których wchodziły m. in. zabobonny lęk, złość i nuda, zaczęłam wróżyć sobie wynik z egzaminatorów. 
Już wcześniej uznałam, że nie mam się czego bać, jeżeli trafi mi się osobnik o sympatycznym wyglądzie, a jeśli będzie to nie facet, a kobieta, to zdam na 100%. Jeśli przytrafiłby mi się gbur, tudzież osobnik przy kości, marny mój los. Wróżenie odbywało się poprzez klasyfikowanie wchodzących jako określone typy, podliczanie, ilu należy do której kategorii i wyciąganie z tych liczb właściwych wniosków.
Kobieta była jedna, wyszła zanim wyczytano moje nazwisko, tym samym oddaliła się wizja bezproblemowego zdania. Przyglądałam się pozostałym wychodzącym. Kilku wzbudziło moją sympatię i żałowałam, że mi się nie przytrafili. Trafił się też jeden gbur i jeden osobnik przy kości. Z tych spostrzeżeń wyliczyłam sobie, że zdanie przeze mnie egzaminu jest raczej prawdopodobne. Chociaż niekonieczne... Miałam wielką nadzieję, że magiczna zdolność kolegi do przynoszenia mi szczęścia zadziała i tym razem.
Tak sobie wesoło rozmyślając czekałam minut piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć... I całe zdenerwowanie i strach ustąpiły miejsca irytacji. Dlaczego to tak długo trwa?!
Gdy po ponad pół godzinie oczekiwania wreszcie doczekałam się na egzaminatora, czułam się już wewnętrznie całkowicie spokojna. Jak się później okazało, czuć spokój nie oznacza być spokojnym.
Egzamin praktyczny zaczyna się niczym wstęp do teleturnieju, które to wrażenie potęgują przypięte w pojeździe kamerka i ekraniki. Prowadzący, w tej roli egzaminator, przedstawia się i oświadcza, że właśnie bierzesz udział w loterii o nazwie "Egzamin praktyczny na prawo jazdy kategorii B". Następnie sprawdza twoją tożsamość porównując cię z zupełnie niepodobnym do ciebie zdjęciem w dowodzie, każe ci się przedstawić, zupełnie jakby nie miał u góry na karcie egzaminacyjnej twojego nazwiska ani nie oglądał twojego dowodu, a potem następuje słynny nieśmieszny żart, w tym wypadku brzmiący: "Czy zna pani/pan i rozumie zasady przeprowadzania egzaminu?". Nie miałam pojęcia, o jakich zasadach mówi, ale na wszelki wypadek powiedziałam, że owszem, rozumiem. Wówczas prowadzący oświadczył, że dobrze i w takim razie przechodzimy do rundy pierwszej, czynności kontrolno-obsługowych.
W pewnym momencie myślałam, że na tym zakończy się mój egzamin, za żadne skarby świata nie chciały mi się włączyć światła. Na szczęście jednak problem rozwiązał się przy odrobinie twórczego myślenia.
Dotarłam więc do rundy drugiej - placu manewrowego. Egzaminator podjechał samochodem na kopertę, z której zaczynało się łuk i oświadczył, że mam przygotować się do jazdy i powiedzieć, kiedy skończę. To było coś znajomego, więc się ucieszyłam. Poradziłam sobie z upartym fotelem i z satysfakcją stwierdziłam, że lusterka są elektryczne, dokładnie tak, jak to za pomocą szczekania przepowiedział mój pies.
Łuk, mimo obaw, wyszedł na tyle znośnie, że został zaliczony, ruszanie pod górkę wyjątkowo wyszło mi całkiem nieźle i rozpoczęła się runda trzecia - jazda miejska.
Szczęście najwyraźniej działało: nie natrafiłam na żadnego rowerzystę, piesi, najwyraźniej wiedzeni szóstym zmysłem, pochowali się w domach, a na rondzie nie było zwykłego tłoku. Ku mojemu zdziwieniu udało mi się zaparkować prosto, fachowo zawróciłam wykorzystując do tego bramę, nie zderzyłam się czołowo z samochodem dostawczym i tylko ruszenie z drugiego biegu mnie zmartwiło. Zaraz po tym niedopuszczalnym przewinieniu zauważyłam, że egzaminator wybiera drogę z powrotem do WORDu. Pozbyłam się złudzeń. Najwyraźniej kolega mimo mych nadziei przyniósł mi pecha. Jako, że nadzieja umiera ostatnia tliła się we mnie myśl, że mi się może wydaje i to nie jest droga do WORDu, ale fakty zawsze były niepodważalne, a faktem było, że stanęłam przed koniecznością wjechania w bramę, z której pół godziny wcześniej wyruszyłam.
Egzaminator oświadczył, że zdałam.
Uszczęśliwiona obeszłam budynek dookoła, podśpiewując, ku powszechnej zgrozie ludności obdarzonej tzw. dobrym gustem muzycznym We are the champions na przemian z Fabulous

Teraz pozostaje już tylko użerać się z urzędnikami w Powiecie...

2 komentarze:

  1. Brawo! Moje gratulacje! Patrząc na to jak to wszystko wygląda to chyba naprawdę to nie dla mnie, jestem za nerwowa i już samo czekanie doprowadziłoby mnie do białej gorączki. Tym bardziej podziwiam Ciebie, że zachowałaś w tym wszystkim zimną krew ;) Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ;)
      Mnie właśnie czekanie uspokoiło, bez tego nie wiem, jakby mi poszło :D

      Usuń

Wszelkie linki i powiadomienia kierować należy do zakładki "Skrzynka Kontaktowa". Dziękuję :)