czwartek, 15 września 2016

My, naród politechniki: Zaliczamy egzamin

Wyobraźcie sobie taką sytuację...
Nieprzewidywalny wykładowca, wariat i bezwzględny sadysta w jednym, nagle zapowiada kolokwium zaliczeniowe z całego roku. Termin: przyszły poniedziałek. Tematyka: tak ciekawa, że sam rzut okiem na notatki grozi śmiercią przez zanudzenie. Z uwagi na liczne inne kolokwia, egzaminy zerowe oraz odpytywania w laboratoriach, w które obfituje obecny tydzień, jedyny realny termin nauki na ten durny wymysł wykładowcy-potwora to weekend. W stanie skrajnego wyczerpania psychicznego zasiadasz do listy kilkudziesięciu pytań, które monstrum w ciele wykładowcy zaserwowało jako zestaw, z którego zamierza wylosować zestaw tortur na kolokwium. Niezmordowanie ślęczysz nad materiałami, przysypiasz (mimo wlania w siebie ilości kofeiny zdolnej rozbudzić oddział wojska na miesiąc), jednak nie poddajesz się, dzielnie wkuwasz pytania.
Trud opłacił się, tuż przed kolokwium jako jedyna osoba ze swojej grupy tryskasz wiedzą, na kolokwium bez wysiłku odpowiadasz na wszystkie pytania zgodnie z notatkami... Czy zgodnie z gustem wykładowcy, to już inna kwestia... I tak! Udaje się! Jako jedna z kilku osób otrzymujesz 4! Święcisz swój tryumf przez kilka sekund, po czym następuje ten niezręczny moment, w którym dowiadujesz się, że twoja znajoma napisała na 5, chociaż nie dość, że nic nie umiała, to jeszcze do tej pory nie wie, z czego to kolokwium właściwie było....
Rzeczywistość studiów czasami boli.

Chyba na każdym roku każdego kierunku znajdzie się parę Aladynów, którzy za ujmę dla honoru uważają zaliczenie czegokolwiek bez jakiejś magicznej lampy w kieszeni, jednak moja politechnika bije w tym wszelkie rekordy...



1. Słuchawki.
Bardzo popularna metoda ściągania. Jak to cudo działa? Otóż bardzo prosto. Zrobione potajemnie zdjęcie egzaminu wysyła się do siedzącego w przenośnej bibliotece osobnika, który zgodził się go rozwiązać; następnie po rozwiązaniu osobnik ten przez telefon dyktuje rozwiązania, które zleceniodawca słyszy przez wetkniętą w ucho niewidoczną słuchawkę. Słuchawka połączona jest z telefonem za pomocą pętli z kabelka zawieszonej na szyi jej posiadacza, a z pętlą za pomocą bluetooth... A przynajmniej coś takiego zrozumiałam, kiedy opowiadała mi o tej cudownej metodzie koleżanka z pokoju. Metoda dyskretna, komfortowa o tyle, że nie trzeba własnoręcznie wygrzebywać odpowiednich informacji z pliku papierowych ściąg, po prostu bajka. Chyba, że na ten genialny sposób zaliczenia tego samego egzaminu wpadnie więcej, niż kilka osób.
Stanowczy rekord awaryjności słuchawek miał miejsce, gdy w sesji zimowej ok. 20 osób postanowiło połączonymi siłami (nie swoimi naturalnie, raczej warstwy uczącej się) przebrnąć przez trzeci i ostatni w programie studiów egzamin układany przez najsurowszą panią profesor z całego grona wykładowców. Zdawalność egzaminów u tej pani wynosi średnio 4 osoby na 50 piszących. Na temat genezy takich statystyk krążą ciekawe legendy, ale o tym kiedy indziej.
Owych dwudziestu we wspaniałych humorach dumnie wkroczyło na salę, cichaczem zadzwoniło do umówionych dyktujących, czego wcześniej nie byli w stanie zrobić ze względu na fakt, iż przy wejściu na salę telefony traciły na moment zasięg... No i nieco się rozczarowali, bo przy takim natłoku tych urządzeń na małej powierzchni po prostu wszystkie połączenia zerwało.
To jeszcze nie było najgorsze. Trzy godziny później ten sukces powtórzył pierwszy rok próbujący zaliczyć pierwszy w swej karierze studentów egzamin z chemii u tejże pani profesor, z nieco bardziej widowiskowym skutkiem. Co prawda udało im się jakoś funkcjonować do połowy egzaminu, jednak gdzieś w jego środku padły połączenia bluetooth, przez co telefony automatycznie przestawiły się na tryb głośnomówiący. Cała sala rozbrzmiewała głosami dyktującymi rozwiązania... Dopóki pilnujący nie zorientowali się, co głosy mówią i nie przerwali egzaminu.
Ciekawym zjawiskiem słuchawkowym jest mój kolega z roku, który tym sposobem usiłuje zaliczyć absolutnie wszystko, łącznie z drobnymi kartkówkami i (podobno) odpowiedzią na laboratoriach. Na jego konto zapisuje się jeszcze jedna oryginalność, a mianowicie ta, że do rozwiązywania zdarza mu się wybierać osoby, których wiedza jest na porównywalnym poziomie, co jego: żadna.

2. Papierowe ściągi.
Metoda już przestarzała, ale ciągle żywa. Dla studentów nie ma miejsca nieodpowiedniego na ich ukrycie, tutaj wszystko się nada. Mankiety, piórniki, kalkulatory, długopisy, staniki, kieszenie, buty, skarpetki, gips...  Moja koleżanka popisała się swego czasu dużą kreatywnością, za pomocą zszywacza i taśmy przyczepiła sobie wachlarzykowate ściągi do halki sukienki. Fakt faktem i tak się później nie przydały, jako że wykładowca poczuł potrzebę zmian i po raz pierwszy od dziesięciu lat zmienił nie tylko zestaw pytań, ale i formę zaliczenia. Pod tym względem mój rok ma prawdziwego pecha. Inna znajoma z kolei zakładała pod sukienkę spodenki gimnastyczne, pod którymi upychała ściągi.
Prawdziwym hardcorem w dziedzinie ściągania jest jeden mój kolega, dla którego nie ma rzeczy niemożliwej do spisania. Poprawę ćwiczeń i egzamin z matematyki pisał z zeszytem na kolanach, egzamin z fizyki z rozłożonym na kilku miejscach centrum dowodzenia, wszelkie kolokwia na totalnym luzie zrzynał z piórnika, kartki swojej dziewczyny (nawiasem mówiąc też mistrzyni ściągania), telefonu... Mimo, że trzy semestry spędził na doskonaleniu swych zdolności w dziedzinie ukrywania ściąg, przyłapany został tylko raz i to czystym przypadkiem: dziewczyna siedząca przed nim na egzaminie wstała chwilę wcześniej, niż to sobie wykalkulował, odsłaniając widok na chowającego właśnie ściągę kolegę. Wykładowca, prawdziwy orzeł w wyłapywaniu nieuczciwych studentów, bez zbędnego namysłu unieważnił mu pracę.
Prawdziwą osobliwością była pewna dziewczyna, już u nas niestudiująca, której ściągi przeszły do legendy. Naoczni świadkowie twierdza, że potrafiła upchnąć cały materiał z chemii (jakieś 100 stron A4 notatek) w maleńkiej ściądze-ruloniku, tak poskładanym, że przy przewijaniu go można było odczytać cały materiał jak książkę. Jakby to powiedział dżin z bajki o Aladynie: wielka, kosmiczna moc... i tyci, tyci rozmiar.

3. Sierotka Marysia.
Istnieje jeden jedyny sposób zaliczenia egzaminu, przy którym wszelkie ściąganie wydaje się podejściem uczciwym. Tą metodę ze znajomymi ochrzciliśmy metodą na sierotkę Marysię. Na czym on polega? ...
Na mojej uczelni istnieje następująca osobistość: ładna, o figurze modelki, mózgu o wielkości odwrotnie proporcjonalnej do urody i wielkim talencie do grania maleńkiej, bezbronnej, zastraszonej przez zły świat dziewczyneczki (choć jak się zastanowić, może ona wcale nie gra). Istna sierotka, którą mężczyźni koniecznie muszą bronić i ratować z opresji. Nie, nie ma znaczenia, czy to supermen, czy Quasimodo, wystarczy, żeby zrobił, co mu powie, ona już się mu odwdzięczy... wyśmiewając jego naiwność z koleżaneczkami. Zdolność pojmowania u tej dziewczyny jest zerowa. Wkuć, wkuje, z bólem... zakończenia pleców, ale nic przy tym nie pomyśli, jak opisał ją jej znajomy. Jednak po co wkuwać, po co myśleć, po co kombinować, jak można zaliczyć egzamin/kolokwium dużo prościej - iść, i wyżebrać brakujące punkty u wykładowcy?
Swego czasu na uczelni mieliśmy dość wymagającego wykładowcę, który jako pedant wymagał, aby absolutnie wszystkie obliczenia dokładnie rozpisywać, tak samo jednostki. Sierotkowata osobistość zaliczała jego kolokwia m. in. w ten sposób, że rozpłakawszy się na konsultacjach wyżebrała dodatkowy punkt, kiedy indziej skłoniła go, żeby pozwolił jej jeszcze raz rozwiązać zadania, po czym bliżej nie znanym sposobem sposobem sprawiła, że rozwiązał je za nią.
Boże, widziałeś, a nie grzmiałeś...

4. Rzep.
Iście ciekawa metodę prześlizgiwania się z semestru na semestr opracowało pewne babsko. Jej modus operandi wyglądał tak, że w każdym semestrze wspinała się na wyżyny bezczelności i przylepiała się do chłopaka, który miał największe szanse zaliczenia egzaminów, i zbyt mało rozumu, żeby się jej w porę pozbyć. Łaziła za nim wierniej niż cień, śliniła się do niego niczym pies na widok kości, każdy pyłek mu z drogi usuwała i byłaby za nim w ogień skoczyła. Za swą "przyjaźń" liczyła mu nie dużo - ot, siądzie obok niej na egzaminie i podyktuje jej odpowiedzi, taka tam drobnostka...
Pierwszy poszedł na to chętnie. Gdy po którymś egzaminie trochę mu nie poszło... Cóż, o ich przyjaźni nikt już słowa nie słyszał. Drugi był bardziej oporny. Przyjął przyjaźń z pocałowaniem ręki, jednak nie był szczególnie chętny uregulować dług. Nie mniej jednak panna w końcu należność wyegzekwowała. Trzeci był bystry, a przyjaciół posiadał w nadmiarze, nic więc dziwnego, że na taki układ nie poszedł.

I w temacie zaliczania egzaminów byłoby na tyle.

Narodzie polski, nie bądź naiwny i nie wierz w bajki, które mówią, że egzaminy uczelniane cokolwiek weryfikują, bo równie dobrze pozdawać je mogą ci, którzy coś wiedzą, jak i sierotki Marysie...

3 komentarze:

  1. Takie rzepy to jest swego rodzaju plaga - u nas na roku była taka jedna... Boże, aż niedobrze się robiło jak się tak łasiła przed "Bystrzakami" --.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O proszę, czyli to problem nie tylko mojej uczelni :D

      Usuń
  2. Mnie to z kolei bardziej boli gdy komuś idzie lepiej ode mnie bo ściągał, a ja głupia ślęczałem nad notatkami kilka dni :/
    Osobiście nie odważyłabym się na ściąganie ze słuchawkami, za skąplikowane to żeby mogło udać się bez stresu :D

    OdpowiedzUsuń

Wszelkie linki i powiadomienia kierować należy do zakładki "Skrzynka Kontaktowa". Dziękuję :)