sobota, 14 czerwca 2014

Pierwsza Prędkość Kosmiczna



Ostatni wykład miał miejsce dwa dni temu. Naturalną koleją rzeczy po teorii przyszedł czas na praktykę.
Właściwie spodziewałam się placu manewrowego... Wróć. Jakiegokolwiek placu, na którym miałabym możliwość zapoznania się z tą przeklętą maszyną. Ostatni raz bawiłam się przyrządami umieszczonymi w pobliżu fotela kierowcy w wieku dwóch lat, gdy tata nieopatrznie zostawił otwarty samochód. Ostatecznie od tego czasu mogłam parę rzeczy zapomnieć...
Resztki cichej nadziei zgasił instruktor, uprzejmym gestem wskazując, bym zajęła miejsce za kierownicą pojazdu stojącego sobie spokojnie na ulicy, przy której mieści się budynek ośrodka szkoleniowego. Nie było najmniejszych szans, by znaleźć się na placu nie przejechawszy wcześniej sporej odległości zupełnie normalnymi, miejskimi drogami.
Samego fotela dopadłam z nijakim entuzjazmem. Ustawienie go jako tako prawidłowo zajęło chwilę czasu, chłopak mający jazdy przede mną był wysoki jak topola, a ja jestem osobą raczej nikczemnej postury. Lusterka były zdecydowanie najprostsze. Po paru minutach wykładu przyjęłam do wiadomości istnienie trzech pedałów, wajchy do kierunkowskazów, drążka od skrzyni biegów, a także dziwnego ustrojstwa wskazującego jakieś obroty. Ostatnią rzeczą, jaką zgodziłam się zapamiętać była konieczność naciskania odpowiednich pedałów w odpowiedniej kolejności w określonych sytuacjach. Wyposażona w taką oto wiedzę w końcu odpaliłam silnik i bez niepożądanych komplikacji ruszyłam...
Cóż to była za prędkość! Drzewa, budynki, jezdnia - wszystko przesuwało się w szaleńczym tempie i natychmiast znikało... Przerażona tą nową, dziwną sytuacją zaczęłam poważnie zastanawiać się nad użyciem hamulca, kiedy to instruktor wysunął uwagę, że należałoby dodać gazu. To już był szczyt wszystkiego! Przy takiej kosmicznej prędkości gazu dodawać!... Gdy ostatnie zdanie wypowiedziałam w formie pytania retorycznego, instruktor z niemałym rozbawieniem poinformował mnie, że 20 km/h jeszcze prędkością kosmiczną nie jest. Podana wartość uspokoiła mnie na tyle, że postanowiłam jednak nieco przyspieszyć.
Zdecydowanie najgorsze było pierwsze dziesięć minut. Nie potrafiłam ocenić w jaki sposób samochód zareaguje na moje działania, innymi słowy nie potrafiłam go "wyczuć". Później naturalnie szło już lepiej, choć skłamałabym mówiąc, że tylko. Jazda prosto przestała stanowić jakąkolwiek trudność, gorzej z zakrętami - pod sam koniec byłam bliska wpakowania pojazdu na chodnik. Szczęściem udało się tego uniknąć. Po jakichś dwudziestu minutach poczułam się całkiem pewnie, toteż resztę drogi przejechałam balansując między 40 i 60 km/h. Kierunkowskazów nie myliłam, wrzucanie biegów też w pewnym zakresie udało mi się opanować. Jedyne, czego nie udało mi się pojąć, to hamowanie. A raczej zatrzymywanie się bez gaśnięcia silnika. Cóż. Mam jeszcze 29 godzin do wyjeżdżenia, może w tym czasie uda mi się ową umiejętność pozyskać...

2 komentarze:

  1. Pierwsze koty za płoty! Dla mnie już samo zajęcie miejsca kierowcy wydaje się być jakąś abstrakcją, więc podziwiam Cię za to, że próbujesz ;) Brawo! I oby wszystko ułożyło się po Twojej myśli ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie też do niedawna było czymś nierealnym ;) Dziękuję za miłe słowa :)

      Usuń

Wszelkie linki i powiadomienia kierować należy do zakładki "Skrzynka Kontaktowa". Dziękuję :)